– Dlaczego to robicie? – Z sentymentu do Kresów!

To wydaje się niemożliwe. A jednak! Od wielu już lat, choć obydwoje są młodzi, kilka razy do roku jadą nocnym pociągiem z Zielonej Góry do Wrocławia, dalej przesiadka na pociąg do Przemyśla, potem przez piesze przejście graniczne i “marszrutką” do Lwowa. Tam zajmują się ludźmi starszymi i chorymi – przeważnie Polakami, choć nie tylko.

Cały swój wolny czas pomiędzy tymi wizytami wypełnia im praca na rzecz swoich podopiecznych, szukanie sponsorów, kompletowanie paczek. Obydwoje pracują. Nie są ludźmi majętnymi, i najwyraźniej nie ma to dla nich znaczenia. Cieszy ich radość ludzi, którym udało się im pomóc. Docierają tam, gdzie nikt nie chce trafić.

z Moniką i Andrzejem Michalakami z Zielonej Góry, podczas ich kolejnego pobytu we Lwowie, rozmawiała Maria Basza.

– Okazujecie Państwo różnoraką pomoc wielu osobom, mieszkającym na Ukrainie, szukacie sponsorów, zdobywacie lekarstwa, sprzęt medyczny, dostarczacie paczki osobom chorym i samotnym… Dlaczego to robicie? Proszę opowiedzieć więcej o swojej działalności…

– W naszym przypadku, pomoc Polakom na Ukrainie, wiąże się z wielką sympatią do Kresów, do ludzi tam żyjących. Do miejsc i krajobrazów, które nie mają sobie równych, a przede wszystkim, do samego Lwowa.

Moja rodzina ze strony mamy, pochodzi z Pokucia, z Kosowa Huculskiego. W 1945 r., dziadkowie wraz z mamą, po dramatycznych przejściach ze strony banderowców, przyjechali do Nowej Soli. Babcia nigdy nie myślała, że na zawsze. Chwila, rok, może dłużej, wciąż żyła na spakowanych walizkach, a właściwie koszach. W nich, a także w kilku albumach przywiozła na Zachód przedwojenny Kosów, który był dla babci wszystkim. Pradziadkowie, rodzice babci, mieli warsztat kilimarski. Kilimy z ich pracowni słynne były również poza Galicją. Kupującymi byli często pacjenci dr Tarnawskiego, właściciela słynnego, kosowskiego sanatorium.

Babcia mi dużo opowiadała. Od dziecka znałam na pamięć dziesiątki historii, a także postacie z pożółkłych już fotografii. Mając 5, może 6 lat, bliższy był mi Czeremosz, Prut, Pistyń czy Lwów (żyła tu rodzina babci), niż lokalna geografia. Często zastanawiałam się, gdzież jest ta kraina i czy kiedykolwiek ją zobaczę…

– Ile osób otrzymuje wsparcie poprzez Wasze ręce?

– Wspieramy blisko 150 rodzin na terenie woj. lwowskiego, chmielnickiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego. Przekazujemy przede wszystkim żywność i leki, a także odzież, środki czystości i inne rzeczy, w zależności od indywidualnych potrzeb. Są to i komputery i wózki dziecinne, sprzęt AGD, sprzęt RTV itd., itp. Każda paczka adresowana jest do konkretnej rodziny i przygotowana pod tym kątem. Odbiorców naszej pomocy znamy osobiście. Nie wysyłamy darów w nieznane.

Często słyszymy w Polsce, że potrzebującym trzeba dać wędkę, nie rybę. Nie zgadzamy się z taką tezą, bo widzieliśmy zbyt wiele dramatycznych sytuacji. Taka teoria zupełnie nie pasuje do ludzi starych, chorych, leżących, niewidomych. Do rencistów, żyjących w suterenach, w chatach bez wody i gazu, w starych, sowieckich akademikach, czy pod kłódką, którą założyła rodzina. W dużej mierze, dzięki pani Stasi Chrystoforowej, mogliśmy do takich osób dotrzeć, poznać ich i ich potrzeby. Sytuacje są bardzo trudne i nijak rozwiązać je wędką.

Poza tym, wspieramy różnego rodzaju szpitale, np. szpital psychiatryczny na Kulparkowie (dzielnica Lwowa), gdzie leczy się wiele osób pochodzenia polskiego, współpracujemy z dr Borkowską, dostarczamy leki do dziecięcego szpitala chorób płuc w Stanisławowie (kilkuletnia współpraca z panią dr Kozak), nawiązaliśmy współpracę z dziecięcym szpitalem na Wysokim Zamku, ale leki przekazujemy też między innymi do Nowego Rozdołu, Draganówki, Szepetówki czy Eupatorii. Takich miejsc jest wiele.

– Ostatnio wiele zrobiliście dla małej Agnieszki Mokrzyckiej ze Lwowa…

– O Agnieszce dowiedzieliśmy się z Kuriera Galicyjskiego. Maleńkie dziecko z nowotworem obu oczek, po nieudanym leczeniu w Odessie. Rodzice płacili tam ogromne sumy, a w efekcie usłyszeli, że jedynym rozwiązaniem jest usunięcie obu gałek ocznych. Agnieszkę i jej rodziców poznaliśmy w kwietniu ub. roku. Rodzice już wiedzieli, że dziecko będzie się leczyć w niemieckiej klinice okulistycznej, w Essen. To, co my mogliśmy zrobić, to nagłośnić w Zielonej Górze sprawę małej lwowianki, no i zacząć zbierać środki na jej leczenie. Zorganizowaliśmy kilka zbiórek, udało nam się też znaleźć w Niemczech fundację, która częściowo pokrywa koszty leczenia dziecka. Obecnie Agnieszka jest po trzech wizytach w Essen. Lekarze dają dużą szansę na uratowanie jej wzroku. Wciąż jednak potrzebne są środki i na sam pobyt w klinice, i na przeloty, i na witaminy, które dziewczynka przyjmuje. Przed Agnieszką jeszcze wiele konsultacji w niemieckiej klinice.

– Jak często przyjeżdżacie Państwo na Ukrainę?

– Jesteśmy tu trzy, cztery razy w roku. To mało, ale częściej się nie da. W Zielonej Górze pracujemy i naszą pracę dostosowujemy do działalności, do wyjazdów. Teraz, kilka dni byliśmy na Wołyniu – w Szepetówce, z którą współpracujemy już prawie 7 lat. Darzymy to miejsce szczególną sympatią. Mieszka tam bardzo wielu Polaków, starsi to – przeważnie byli zesłańcy do Kazachstanu. Ich historie, każda z nich, to materiał na książkę. Będąc w Szepetówce, odwiedzamy również pobliskie wsie, gdzie żyje wielu rodaków. Na wsi warunki życia są bardzo trudne, nie ma pracy, za litr mleka w skupie otrzymuje się 2 hrywy, czyli 0,70 gr. Ludzie tęsknią do kołchozów, kiedy była praca i pewne jutro; dziś jedna wielka niewiadoma. Staramy się, by nasza pomoc na szepetowszczyznę, była w miarę możliwości duża, bo tu dary z Polski praktycznie nie docierają. Podobnie jest na wsiach podlwowskich, choć może ciut łatwiej, bo bliżej do granicy. Znajoma z Siemianówki opowiadała, że zaproponowano jej pracę we Lwowie, w jednym ze szpitali. Miała sprzątać. Ucieszyła się niezmiernie, bo ma pięcioro dzieci i od dawna szuka pracy. Jednak radość jej nie trwała długo. Za przyjęcie do owej pracy musiałaby zapłacić 500 euro, tak zwanej i ogólnie praktykowanej – łapówki.

– W jaki sposób dary dostarczane są na Ukrainę?

– Dary przekazujemy w paczkach. Z transportem jest coraz ciężej, wszak to trasa przez całą Polskę, ale zawsze się udaje. Życzliwość wielu osób, w tym ogromna pomoc Konsulatu Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej we Lwowie. Paczki wysyłamy kilka razy w roku, wszystkie trafiają do lwowskiego Caritasu i stamtąd są zabierane. Wdzięczność kresowiaków jest wielka, czasem aż żenująca. Kiedyś ktoś zapytał nas, ile ma zapłacić za paczkę, bo nigdy nic darmo nie otrzymał. Miło, kiedy odwiedzamy kogoś z zaskoczenia i widzimy, że dzieci ubrane są w rzeczy przekazane od nas, na stole leży znajomy obrus, a w kuchennym kącie stoi pralka, która jechała z trzema przesiadkami. Między dużymi transportami przekazujemy pojedyncze leki, obuwie, okulary, potrzebny sprzęt medyczny, czy np. takie drobiazgi jak kasety magnetofonowe z pieśniami wielkopostnymi, o które ktoś nas prosił.

– Pomagają Państwo w zorganizowaniu leczenia osób z Ukrainy. Już wspomnieliśmy o Agnieszce…

– Niestety, poziom medycyny ukraińskiej jest nieciekawy. Widzieliśmy w szpitalach obrazki bliskie horroru. W Zielonej Górze współpracujemy z lekarzami różnych specjalizacji. Przywozimy z Ukrainy diagnozy, wypisy szpitalne i na tej podstawie nasi lekarze ustawiają leczenie, czy diagnozują chorobę. Przyjeżdżają też do nas chorzy na leczenie i rehabilitację. Od kilku lat finansujemy turnusy rehabilitacyjne dla chorego na stwardnienie rozsiane, Sergiusza z Szepetówki. Wcześniej Sergiusz ,,leczył’’ się w Kijowie, gdzie w pozycji leżącej przyjmował przez dwa tygodnie witaminy, za co drogo płacił, a choroba postępowała. Dopiero u nas dowiedział się, że przy stwardnieniu, podstawą jest codzienna rehabilitacja, ćwiczenia, odpowiednia dieta itp. Przykłady można by mnożyć.

– Zdaję sobie sprawę, że aby komuś pomagać, trzeba posiadać odpowiednie zasoby materialne, kto Was wspomaga?

– Jest wiele osób w Zielonej Górze i poza nią, zaangażowanych w naszą działalność. Są to firmy, szkoły, znajomi, apteki, związki zawodowe, np. zielonogórska ,,Solidarność’’. Leki w większości przywozimy z Niemiec, ale też przekazuje nam je pan Gaertner, który przed wojną urodził się w Zielonej Górze, a teraz mieszka w Niemczech. Od początku współpracuje z nami optyk Tomasz Puślecki. Pracownia Tomka zrealizowała na Ukrainę ponad 1000 recept na okulary. Znamienne jest to, że choć okulary robione są na odległość, zawsze pasują. Środki materialne zbieramy też poprzez prasę, np. ,,Tygodnik Powszechny’’, czy jeśli jest konkretna potrzeba (np. pomoc Agnieszce) w parafiach, czy szkołach. Ludzie są otwarci, życzliwi. Przy takich okazjach, zwłaszcza w szkołach, staramy się opowiedzieć jak najwięcej o Kresach, o Lwowie, o życiu Polaków na tych ziemiach. Często młodzież, a i dorośli nie odróżniają Lwowa od Wilna, a Białorusi od Ukrainy. Zdajemy sobie sprawę, że wszystkim nie jesteśmy w stanie pomóc, ale Pan Bóg zawsze daje tyle ile trzeba, prowadzi do osób, które otwierają swe serca, które chcą się podzielić. Małe cuda, drobne gesty życzliwości składają się na całość.

– Jesteście, w pewnym sensie, taką „dwuosobową instytucja charytatywną”. Chyba przydałaby się Wam pomoc innych ludzi, jakaś dodatkowa para rąk, nowe możliwości pozyskiwania funduszy? Czy nie zastanawialiście się nad założeniem jakieś fundacji dobroczynnej?

– O założeniu fundacji we Lwowie myśleliśmy już od dawna. Okazało się, że mamy zbieżne plany jeszcze z jedną osobą, której nazwiska na razie nie chcemy ujawniać. Został napisany statut takiej organizacji dobroczynnej. Obecnie trwają konsultacje z prawnikami. Gdy fundacja zostanie zarejestrowana, będziemy mogli zrobić wiele dobrych rzeczy, głównie pod kątem najstarszych Polaków. Potrzeby są wielkie. Najpilniejsza – Dom Spokojnej Starości tu we Lwowie. Dom Starców na Miodowej Pieczarze nie spełnia podstawowych wymogów opieki nad osobami starszymi. Dzieją się tam rzeczy dziwne, straszne i niepojęte. Mamy na Pieczarze kilku znajomych, którzy uważają, że są tam za karę, że gdyby mieli inne możliwości, nie byliby tam ani minuty.

Dwa dni temu odwiedziliśmy w szpitalu, 99-letnią p. Walerię. Opiekunka p. Walerii złamała rękę i sama wymaga opieki. W tym momencie pojawia się problem, co zrobić z blisko 100-letnią, niechodzącą osobą. We Lwowie nie ma żadnego, dobrego rozwiązania dla takich osób. Jest szpital, albo Miodowa Pieczara, czyli żadna alternatywa. Miesiąc temu zmarła jedna z naszych pierwszych znajomych, p. Czesia Laskowska. Wraz z blisko 90-letnią siostrą, mieszkały w ekstremalnych wręcz warunkach. Siostry często wspominały, że chciałyby się przeprowadzić w inne miejsce, ale tak naprawdę nie miały dokąd iść.

– Jak zaczęła się Wasza „przygoda” z Kresami?

– Nasza działalność prowadzona jest z ramienia Ruchu Apostolatu Emigracyjnego, którego założycielem był śp. ks. Józef Bakalarz, chrystusowiec. Zanim skoncentrowaliśmy się na Ukrainie, nasze działania skierowane były na tereny Rosji, Kazachstanu, Białorusi. Ksiądz Józef był moim wykładowcą w poznańskim Instytucie. Jakiś czas po skończeniu szkoły, przysłał mi kilka ulotek RAE, z prośbą o rozpowszechnienie tej idei w Zielonej Górze. Foldery długi czas przeleżały w szufladzie, aż któregoś dnia pojawiła się myśl, że RAE mogłoby być dobrym początkiem dla działań na Wschód. Od tego momentu upłynęło wiele czasu.

– Kresy – to nie tylko Lwów. Ale z tym miastem jesteście związani w sposób szczególny…

– Często mamy wrażenie, że do Lwowa przyjeżdżamy od zawsze. Czujemy się tu jak u siebie i maksymalnie ładujemy akumulatory. Do bezcennych, należą chwile spędzone u księdza Bronisława Baranowskiego, wspaniałego i wyjątkowego kapłana. Uwielbiamy pierogi u p. Emilii, długie rozmowy z Martą, święcone winko u p. Stasi – zwłaszcza przed drogą powrotną do domu. Dużo ciepłych i niezapomnianych chwil spędziliśmy na Zofiówce u sióstr Laskowskich i w wielu innych miejscach, także poza Lwowem. Zawsze podkreślamy, że Kresy to nie tylko zabytki, historia i sentymenty, ale to przede wszystkim żyjący tu Polacy, którzy nie wyjeżdżając z Polski, zostali jej pozbawieni.

– Dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia znów we Lwowie…

Zdjęcia: archiwum prywatne rodziny Michalaków

Źródło: Kurier Galicyjski nr 3 (127) z 15-28 lutego 2011 r.

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. pablo_leopolis
    pablo_leopolis :

    Jestem pod dużym wrażeniem postawy Państwa Michalaków. Pomoc bezpośrednia to chyba najskuteczniejszy sposób pomocy naszym rodakom, zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy polski rząd okazuje się zupełnie bezradny (mało zainteresowany ?) wobec wyzwań stawianych przez wyraźnie antypolskie rządy Litwy, Białorusi czy samorząd ukraiński na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Czy można dostać kontakt do Państwa Michalaków ew. numer konta, na które zbierane są fundusze?