Chodzi z różańcem w kieszeni

Ksiądz Stanisław atakowany przez urzędniczkę uśmiechnął się tylko i nie przestając wrzucać piasku do betoniarki odpowiedział flegmatycznie, że nam “razrieszenie” nie jest potrzebne i budujemy bez niego, a jak jest jej potrzebne, to niech sobie załatwi – wspomina pan Bronisław.

Urodzony w 1921 r. pan Bronisław Borkowski to jeden z nestorów parafii w Sławucie. To dzięki takim osobom jak on przetrwała tutaj polskość i wiara. Był jednym z animatorów podziemnej katolickiej wspólnoty, działającej w czasach, gdy kościół w Sławucie był zamknięty. Zawsze dużo się modlił i do dziś chodzi z różańcem w kieszeni. Nadal mimo wieku nie spoczywa na laurach. Dba o religijne wychowanie czteroletniego wnuka i jest dumny z tego, że potrafi już po polsku mówić pacierz. Pomimo wieku trzyma się jeszcze krzepko i nie tylko nie ogląda się na opiekę bliskich, ale opiekuje się jeszcze żoną już niestety obłożnie chorą. Trzeba ją podnosić i wykonywać przy niej wszystkie czynności. Od innych sławuckich parafian wyróżnia się nie tylko żywotnością i wyprostowaną postawą, ale także tym, że operuje wciąż piękną polszczyzną i w ojczystym języku potrafi swoje myśli przelewać na papier. Chodził bowiem przed wojną do polskiej szkoły, która co by nie powiedzieć o jej ideologicznym obliczu, bardzo dobrze uczyła swych uczniów języka polskiego. Pan Bronisław chłonął, jak mówi, wszystkie przedmioty nauczane w języku polskim, osiągając z nich celujące oceny. Gdy skończył czteroklasówkę w rodzinnej wsi, robił wszystko, by móc kontynuować naukę w siedmioklasowej szkole polskiej w Sławucie. Urodził się w Sielcu – czysto polskiej wsi, leżącej tuż przy dawnej granicy między Polską a sowiecką Ukrainą, na terenach której zbudowana jest obecnie Chmielnicka Elektrownia Atomowa i część miasta Nietiszyna.

Chciał się uczyć

– W Sielcu mieszkaliśmy do 1935 r. – wspomina dzieje rodziny – W środku zimy w lutym wywieziono naszą rodzinę do Donbasu. Została uznana za element antyradziecki. Było to dla mnie straszne przeżycie. Najbardziej doskwierał mi w nowym miejscu brak polskiej szkoły. W tym czasie chodziłem do piątej klasy szkoły w Sławucie, mieszkając w internacie od poniedziałku do piątku, a na sobotę i niedzielę piechotą wędrowałem do domu. Latem 1935 r. uciekłem w rodzinne strony. W Sielcu mieszkał dalej brat mojego ojca i myślałem, że w nim znajdę oparcie. Gdy jednak pojawiłem się w Sielcu, zostałem natychmiast zatrzymany przez milicjanta i odprowadzony na posterunek do Starego Krywina. Tam wrzucono mnie do lochu, w którym przesiedziałem pięć dni. Na posterunku tym dowiedziałem się też, że jestem „wragiem naroda”, który nie ma prawa przebywać w strefie nadgranicznej. Po pięciu dniach razem z inną zatrzymaną kobietą wsadzono nas do pociągu i kazano jechać do Szepietówki. Tam mieliśmy udać się do władz, które miały wręczyć nam bilety do Donbasu, byśmy mogli wrócić. Kobieta miała krewnych w Sławucie, więc nie oglądając się na groźby milicjantów , że jak nie zameldujemy się w Szepietówce o oznaczonej porze, to wrócimy nie do Donbasu, ale na Syberię i to pod konwojem, wysiedliśmy w niej. Ja od razu poszedłem do szkoły do dyrektora i mówię mu, że chcę wrócić do szkoły. Ten się przeraził. Oświadczył, że jestem synem „wraga naroda” i nie mogę być przyjęty. Z pomocą przyszła mi jednak kucharka z internatu. Zawołała mnie do siebie, pomogła napisać podanie i ostatecznie zostałem przyjęty. Dyrektor pomógł mi zalegalizować pobyt pisząc, że jestem wybitnym uczniem. Musiałem się cofnąć do piątej klasy, którą zdałem celująco. Później zdałem również szóstą klasę jako najlepszy uczeń. Mieszkałem w internacie, a na sobotę i niedzielę przychodziłem do wujka. Gdy skończyłem szósta klasę, przyjechała matka i zabrała mnie do rodziny. Okazało się, że uciekła ona z Donbasu i przebywa w rejonie makarowskim w obwodzie kijowskim. Mieszkaliśmy tam w dużej wsi, a do pracy latem chodziliśmy do lasu: ja, starszy brat i ojciec. Musieliśmy jakoś zarabiać na chleb. Nie trwało to jednak długo. Przedstawiciele gminy przyszli do mojego ojca i oświadczyli, że przebywamy tu nielegalnie i musimy się wynosić, bo inaczej zawiadomią milicję. Rodzice postanowili przenieść się do obwodu żytomierskiego do wioski Krymek. Była to duża polska wieś, w której była czynna polska szkoła i kościół. Tam osiedliliśmy się na dłużej. Skończyłem tam siódmą klasę z wyróżnieniem i dostałem się do szkoły średniej w Żytomierzu. Ukończyłem tam tylko jedną klasę. W klasie drugiej uczyłem się tylko do listopada w 1940 r. , bo wtedy powołano mnie do służby wojskowej, którą odbywałem za Moskwą. W 1941 r. wyruszyłem na front.

Zakończył swoją wojaczkę

Pan Bronisław Borkowski długo nie wojował. Tak jak większość skierowanych na Białoruś żołnierzy zakończył swoją wojaczkę już po miesiącu. Całe zgrupowanie, w skład którego wchodziła jego jednostka zostało okrążone i wzięte do niewoli na terenie Białorusi. Z kilkoma kolegami uciekł, ale po paru dniach zostali ponownie złapani i przewiezieni do obozu w Siedlcach. Po kilku miesiącach pobytu został z niego zwolniony w zorganizowanej grupie jeńców – Ukraińców i przez obozy w Rzeszowie i Przemyślu przetransportowani do Lwowa, gdzie uzyskał dokumenty i prawo powrotu do domu. Wtedy, co sobie wyrzuca po dziś dzień, jedyny raz w życiu zaparł się polskości. Kilkakrotnie przekonywał ukraińskiego urzędnika na służbie niemieckiej, że jest Ukraińcem. Ten bowiem nie chciał uwierzyć, że Ukrainiec może się nazywać Bronisław Borkowski. Ostatecznie jednak dokumenty wydał. Przez Zdołbunów wrócił w rodzinne strony. Pierwotnie chciał jechać do Żytomierza, ale postanowił zajrzeć do Sielca. Ku swojemu zdziwieniu zastał tam swoja rodzinę, mieszkającą w domu wujka, u którego wcześniej mieszkał. Okazało się bowiem, że dom rodziców został rozebrany , a rodzinę wujka wywieziono do Kazachstanu. Był już rok 1942 i życie zaczęło wracać jakby trochę do normy. Resztka Polaków odebrała ziemię z kołchozu i zaczęła ją uprawiać. Pojawienie się banderowców i zwalczających ich radzieckich partyzantów zakłócił ten spokój. I jedni, i drudzy chcieli ratować Sielec jako swoją bazę zaopatrzeniową i często ją odwiedzali. W październiku 1943 r. Niemcy dokonali pacyfikacji wioski. Wywieźli mieszkańców do obozu k. Szepietówki, a część wsi spalili.

– Gdy wróciliśmy na miejsce po kilku tygodniach (bo pilnujący nas ukraińscy policjanci na żądanie partyzantów nas wypuścili), na miejscu zastaliśmy tylko kupę popiołów – mówi Bronisław Borkowski – Chłopi z okolicznych wsi rozebrali wszystko, co pozostało i przedstawiło jakąkolwiek wartość. Zabrali nawet ziemniaki z kopców. Nie było co w Sielcu szukać, musieliśmy się tułać po okolicznych wsiach. Na szczęście w 1944 r. Armia Czerwona wyzwoliła te tereny i mogliśmy przenieść się do Sławuty. Tu mieszkaliśmy w wynajętym pokoju i imaliśmy się różnych zajęć. Dopiero w 1948r. dostałem pierwszą oficjalną pracę jako pomocnik kierownika rejonowej spółdzielni zaopatrującej mieszkańców w chleb i zostałem oficjalnie zameldowany. W 1951 r. ożeniłem się i na działce przydzielonej przez miasto zbudowałem dom. Żona bardzo nalegała, żebyśmy mieli coś swojego. Nie było to proste. W radzie miejskiej spytano mnie – dlaczego nie mieszkam na wsi? Rezolutnie odpowiedziałem, że tam nie ma kolektywu i cała wieś jest spalona. Tu zaś jestem członkiem kolektywu i chcę budować socjalizm. Przydzielono mi więc działkę na Nadbrzeżnej, na której zbudowaliśmy z żoną dom.

Pracował do emerytury

W spółdzielni pan Bronisław przepracował aż do emerytury, czyli do czasów, gdy Michaił Gorbaczow rozpoczął „pierestrojkę”. Nie budował w tym czasie oczywiście socjalizmu. Wprost przeciwnie. Można nawet powiedzieć, że stanowił element wybitnie antysocjalistyczny. Nigdy nie ukrywał, że jest Polakiem i katolikiem, a także, że na Polaków i katolików wychowuje dwóch swoich synów. Demonstracyjnie jeździł do kościoła w Połonnem i bynajmniej nie ukrywał się w tłumie. Aktywnie uczestniczył we Mszy św. i śpiewając swoim głosem zwracał na siebie uwagę wszystkich obecnych. Od razu zwrócili na niego uwagę informatorzy KGB, którzy poinformowali Rajkom w Szepietówce, czyli Rejonowy Komitet KPU, że w Sławucie niedostatecznie walczą z religią. Sekretarz KPU w Sławucie odpowiedzialny za postęp i zwalczanie opium dla ludu, sporo za „fanatyzm” pana Borkowskiego oberwał. Porządnie zrugał sekretarza partii w spółdzielni, który natychmiast pobiegł do niesfornego pracownika.

– Przybiegł do mnie zdyszany wieczorem- wspomina pan Borkowski – Zrobiłem rozliczenie z wydanego chleba i już miałem zamykać magazyn, gdy wpadł do środka i przerażony oświadczył mi, że musi ze mną porozmawiać, bo ma do mnie wielką sprawę. Od razu wiedziałem, że chodzi o moje wyjazdy do Połonnego. Członkiem partii nie byłem, więc co mógł ode mnie chcieć sekretarz partorganizacji? Od razu nie czekając na jego atak powiedziałem, że pewnie chodzi o to, że jeździłem do Połonnego. On skinął głową i powiedział – tak. Wtedy ja mu oświadczyłem, że nie jeździłem do Połonnego nikogo mordować czy okradać, tylko się modlić. Powiedziałem, że członkiem partii nie jestem i nie będę, do kościoła jeździłem i będę jeździć i nikomu nic do tego. Dodałem też, że więcej na ten temat nie będę z nikim rozmawiał. Spytałem go – czy zrozumiał? Odpowiedział, że tak. Więcej istotnie nikt ze mną nie rozmawiał. On sam później zawsze odnosił się do mnie z dużym szacunkiem. Przed wszelkimi atakami bronił mnie też prezes – Żyd, ale porządny człowiek. Wszystkim mówił, że Bronek to dobry pracownik, który nie kradnie i innym nie pozwala i nie zwolni go tylko dlatego, że chodzi do kościoła.

Obrywali inni

Bywało jednak, że za pana Bronisława obrywali inni. Swojego stanowiska o mało nie stracił dyrektor sowchozu, który nieopatrznie pożyczył panu Bronisławowi służbowy gazik z kierowcą, którym ten pojechał na Mszę św. do Połonnego. Milicjant, który miał dyżur pod świątynią zabrał kierowcy dokumenty… i na drugi dzień zaczęła się chryja. Dyrektor Sowchozu został wezwany na dywanik do Rajkomu i oskarżony, że wspiera religijne wyprawy Borkowskiego.

– Takich sytuacji przeżyłem wiele – wspomina pan Bronisław – Nigdy jednak nie byłem napadnięty czy pobity. KGB także mnie nie wzywało. Mimo, że w podtrzymywanie wiary w Sławucie zaangażowałem się na całego. Od razu zwrócili na niego uwagę posługujący tam proboszczowie Antoni Chomicki i Andrzej Gładysiewicz. Szczególnym zaufaniem darzył go ks. Andrzej, który uczynił go kimś w rodzaju swojego pełnomocnika na teren Sławuty.

– Jak tylko zobaczył mnie w kościele mówił do organisty, powiedz Bronkowi, żeby po Mszy św. przyszedł do mnie – wspomina pan Borkowski – Na takim spotkaniu pytał mnie, co słychać w Sławucie i „nastawiał”, co mam robić z grupą wiernych, tworzących podziemną wspólnotę. Tłumaczył mi, jakie święta katolickie będą przypadać w najbliższym czasie, jakie modlitwy odmawiać itp. Uczynił mnie też lektorem w kościele w Połonnem, dzięki czemu znałem wszystkie stałe części Mszy św. W Sławucie często prowadziłem dla wiernych tzw. Msze św. bez kapłana. Prowadziłem tez katechezę, przygotowywałem dzieci do sakramentów. Średnio raz w miesiącu ks. Andrzej, oczywiście w największej tajemnicy, przyjeżdżał do Sławuty, by w wybranej chacie spotkać się z naszą grupą i odprawić dla niej Mszę św., pospowiadać penitentów itp. Na co dzień spotykaliśmy się sami. Nie tylko w niedzielę, ale w różne dni tygodnia w kolejnych chatach, by nie wzbudzać podejrzeń. Kobiety bardzo nie lubiły, kiedy wyjeżdżałem do Połonnego – mówiły – Bronek nie jedź. Co my będziemy robić bez ciebie…

Jak powstała kaplica

Po śmierci ks. Andrzeja Gładysiewicza opiekę nad wspólnotą w Połonnem objął jego następca ks. Stanisław Szyrokoradiuk. Były to już inne czasy i nielegalną wspólnotę udało się zarejestrować. Za zebrane pieniądze udało się kupić pół domu od pewnej staruszki i urządzić w nim już prawdziwą kaplicę. Mieściła ona niewiele osób, ale ks. Stanisław przyjeżdżał do niej już co niedzielę. Latem wokół niej gromadziło się już sporo osób.

– Ksiądz Stanisław wiedząc, że kaplica jest za mała, osobiście uczynił mnie odpowiedzialnym za jej powiększenie – mówi pan Bronisław – Powiedział mi – Bronek porozmawiaj z kobietą, która mieszka w drugiej połowie domu, by jej nikomu nie sprzedawała i jeżeli się na to zdecyduje, natychmiast ją kupcie. Porozmawiałem z nią i obiecała mi, że jak się będzie przeprowadzać do syna, to nikomu nie sprzeda tylko nam. Na wszelki wypadek zrobiliśmy zbiórkę wśród wiernych i byliśmy w każdej chwili gotowi do kupna drugiej połowy domu. Po kilku miesiącach transakcję ostatecznie sfinalizowaliśmy. Przebudowaliśmy wtedy kaplicę, powiększając ją i wyposażając w zakrystię. Wiernych jednak przybywało i nowa kaplica też szybko okazała się za ciasna. Ksiądz Stanisław uznał, że nie ma na co się oglądać, tylko trzeba budować nowa kaplicę. Kazał nam wystąpić do władz o zezwolenie. Te oczywiście ani słyszeć o tym nie chciały. Ksiądz Stanisław orzekł wtedy, że nie będziemy się oglądać na władzę i korzystając z pomocy Polaków z „Energopolu”, budujących w Nietiszynie elektrownię atomową wzniesiemy dużą kaplicę. My mieliśmy wykonywać wszelkie prace pomocnicze, a oni specjalistyczne. Jak tylko wykopaliśmy fundament i zaczęliśmy wylewać ławę, zjawiła się komisja z miejskiej rady – Priekratitie, priekratitie, kto wam dał razrieszenie!- darła się wniebogłosy przerażona urzędniczka, stojąca na jej czele.

Pan Bronisław z uśmiechem wspomina tamten epizod. Były to już inne czasy i urzędników nikt się nie bał. Wierni uzbrojeni w kilofy, łopaty i szpadle byli gotowi bronić siłą swoich racji…

– Ksiądz Stanisław atakowany przez urzędniczkę uśmiechnął się tylko i nie przestając wrzucać piasku do betoniarki odpowiedział flegmatycznie, że nam „razrieszenie” nie jest potrzebne i budujemy bez niego, a jak jest jej potrzebne, to niech sobie załatwi – wspomina pan Bronisław. Następnie zaprowadził komisję do kaplicy mieszczącej się w chacie, w której strop był podparty stemplami, żeby się nie zawalił. Tu stwierdził, że nowa kaplica jest wiernym potrzebna, bo on nie będzie odpowiadać, jak kaplica się zawali i zginą w niej ludzie…Urzędniczka z komisja poszła, ale po południu, gdy przyjechali Polacy z „Energopolu” zjawiła się milicja i usiłowała legitymować pracujących ludzi i sprawdzać rachunki na posiadane materiały. Czynili to jednak bez przekonania i użycia siły. Sławucka rada w swojej nadgorliwości powiadomiła pełnomocników d.s. religii nie tylko w Chmielnickim, ale również w Kijowie. W swoim raporcie napisała, że w bezprawnej budowie kaplicy w Sławucie pomaga polska firma „Energopol” , która powinna za to zostać wydalona z Ukrainy. Jak pełnomocnik z Chmielnickiego dowiedział się o sprawie poinformował Sławutę, że osobiście przyjeżdża. Rada Miejska chciała wtedy urządzić „pokazuchę”. Ściągnęła oddział milicji i w obecności pełnomocnika chciała położyć kres nielegalnej budowie. Jeden z Polaków z „Energopolu” miał jednak kamerę i zaczął filmować plac budowy i oddział milicji. Pełnomocnik jak to zobaczył, kazał milicję wycofać i zrugał sławuckich urzędników. Oskarżył ich, że chcą wywołać międzynarodową aferę. Powiedział, że władze oficjalnie głoszą, że w Związku Radzieckim religia cieszy się wolnością i jak to będzie wyglądało, gdy ktoś z pracowników „Energopolu” nakręci film, że jest zupełnie inaczej, że wiernym nie pozwala budować się kaplic. Taka reklama Związkowi Radzieckiemu nie jest w Polsce potrzebna… Bez żadnych problemów dostaliśmy zgodę na budowę kaplicy…

Wojny religijne

Walka o kaplicę nie była ostatnią „wojna religijną” , w której wziął udział pan Bronisław. Walczył jeszcze o zwrot kościoła św. Doroty, w którym władze sowieckie urządziły strategiczny skład soli. Gdy pierwszym stałym rezydującym w Sławucie proboszczem został ks. Antoni Andruszczyszyn od razu uznał, że świątynię Sanguszków trzeba odzyskać. Związek Sowiecki już dogorywał, ale w Radzie Miejskiej Sławuty nikt gwoździ do trumny wbijać mu nie zamierzał. Żądania zwrotu kościoła wywołały wśród jej urzędników prawdziwy popłoch. Uznano je za zwykłą bezczelność i przejaw braku umiaru miejscowych Polaków… Parafia musiała wyruszyć na kolejną „wojenkę”. Nie miała ona oczywiście krwawego charakteru. Orężem, którym posługiwali się wierni był różaniec. Odmawiali go początkowo pod siedzibą rady, a gdy to nie pomogło w jej wnętrzu.

– Urzędnicy byli wściekli – wspomina pan Bronisław – Wrzeszczeli, czego wy tu leziecie. Macie swoją kaplicę, to się w niej módlcie. W końcu jednak skapitulowali i zwrócili nam kościół. Był on cały zasolony. Miał zniszczone wyposażenie i część dachu. Zalegało w nim prawie 200 ton soli…Gdy weszliśmy do otwartej świątyni, ogarnęła nas wściekłość. Wielu z nas psioczyło na bolszewików. Ksiądz Antoni w kazaniu wezwał nas jednak , byśmy na nich nie pomstowali, bo to byli biedni ludzie, którzy nie wiedzieli, co czynią. Twardo pouczył nas – Macie zwrócony kościół, bierzcie się do roboty, by jak najszybciej go wyremontować.

Pan Bronisław oczywiście nie pozostał na wezwanie ks. Antoniego obojętny. Obecnie wspiera parafię głównie modlitwą. Jest przełożonym 20-osobowej Róży Różańcowej. Dwa, trzy razy w tygodniu przychodzi na Mszę św. do kaplicy. W niedzielę zawsze przyjeżdża na Mszę św. do kościoła z rodziną syna, która mieszka razem z nim i żoną. Cieszy się, że podobnie jak drugi syn w Łucku jest wierny przekazanym im przez niego wartościom i w ich duchu wychowują też jego wnuki.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply