Polskość jako sekta

Wschodni nacjonaliści wolą mieć za sąsiada frajerów przekonanych o swojej wyższości, niż ludzi nieco bardziej skromnych, za to pilnujących swojego interesu.

Wydawałoby się, że bycie patriotą to kwestia zdrowego instynktu, że nie stoi za tym żadna skomplikowana filozofia. Mamy do czynienia z czymś bardzo pierwotnym. Możemy stwierdzić tylko, jak pisał Herbert, istnienie tego związku, który objawia się „w bladości w nagłym czerwienieniu w ryku i wyrzucaniu rąk”. Dopóki ten związek trwa, patriotyzm jest dla nas również powinnością. „Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie”. Jakikolwiek stosunek mieć będziemy do Dmowskiego, jedno nie ulega wątpliwości: nikt do tej pory nie przedstawił tej kwestii w sposób bardziej czytelny.

Bycie polskim patriotą nie jest jednak aż takie proste, jak bycie patriotą angielskim czy chociażby ukraińskim. Polacy wydają się być ludźmi zbyt wrażliwymi duchowo i intelektualnie, by pielęgnować w sobie te same proste i pierwotne uczucia, które dla swoich ojczyzn żywili Scypion, Leonidas czy Machabeusz. Bycie Polakiem to o wiele bardziej skomplikowana sprawa. Znajomość kolęd i pacierza tu nie wystarczy. Trzeba znać jeszcze „Księgi Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego”, a najlepiej także „Ku czemu Polska szła” Górskiego czy chociaż „Duch Dziejów Polski” Chołoniewskiego. Kiedy zna się ten natchniony kanon, wówczas teksty Mieroszewskiego i wypowiedzi Giedroycia przestają jawić się jako aberracyjne wezwanie do narodowej apostazji, wyrzeczenia się tego, co dla każdego narodu najcenniejsze – dumy, pamięci i solidarności. Zaczyna do nas docierać, że te rzeczy mogą być ważne jedynie dla prostaczków, takich jak Amerykanie, Żydzi czy Litwini, natomiast dla Polaka są drugorzędne, bo muszą ustąpić wobec zadań, jakie Opatrzność złożyła na barki drugiego z (dwóch znanych ludzkości) narodów wybranych. Polskim patriotą jest ten, kto rozumie i podejmuje dziejową misję Lechitów – walkę „o wolność naszą i waszą” – odwieczną wojnę synów światłości z synami ciemności. Polskość to nie narodowość, polskość to stan ducha.

Bez wątpienia przynależność do narodu z definicji moralnie lepszego od innych ma swoje zalety. Umożliwia przyjmowanie ciosów zadawanych przez historię „z godnością”. Fajnie jest myśleć, że nasza wielowiekowa rywalizacja z Rosją i dotkliwe porażki, jakich w jej trakcie doznawaliśmy, nie były po prostu walką rosyjskich interesów z polskimi, ale że było to zderzenie cywilizacji – walka Wschodu z Zachodem, będącej szczytem ludzkich możliwości etycznych cywilizacji łacińskiej z poczętą w mrocznych zakamarkach ludzkiej natury cywilizacją turańską. Ofiar poniesionych w tej walce nie można nawet przyrównywać do strat ponoszonych przez inne narody w wojnach, które te zwykły toczyć między sobą. Polskie ofiary są składowymi dziejowej żertwy, jaką Polska składa z samej siebie za wolność, jeśli nie wszystkich ludów świata, to przynajmniej tych gnębionych przez Rosję (i Niemcy).

Czasami jednak bycie członkiem narodu wybranego bywa niewygodne. Najboleśniej przekonujemy się o tym wówczas, gdy historia raptem przyspiesza, a okoliczności zaczynają od nas wymagać chłodnej kalkulacji, rozwagi w dobieraniu słów, powściągania emocji, a nade wszystko podejmowania odpowiedzialnych decyzji. Wtedy nagle okazuje się, że w miejsce tych rzeczy pojawiają się u nas tępe doktrynerstwo, emocjonalne rozgorączkowanie, patetyczne eksklamacje i teatralne pozy, jak rozdawanie bigosu bojownikom o wolność czy krzepienie ich serc za pomocą polskich gwiazd pop. Ukraińska rewolucja sprawiła, że Polakom „się odnowiło”, dzięki czemu możemy dziś być świadkami kolejnego w naszej historii paroksyzmu zbiorowego szaleństwa.

Ludzie od koncertów i bigosów, egzaltowane posłanki, moralnie wzburzeni publicyści pozujący na gwiazdy rocka, męczennicy i kapłani kultu polskiego pielgrzymstwa lubią powtarzać, że w swych działaniach kierują się wyłącznie zdrowym rozsądkiem i wręcz z cynicznym wyrachowaniem realizują polski interes narodowy, podkręcając emocje swoich rodaków do stanu zaawansowanej epilepsji. Rzeczywiście, ktoś nieznający polskich realiów mógłby uwierzyć, że tego właśnie domaga się od nich powaga sytuacji. Pojawiają się jednak wątpliwości co do ich szczerych intencji. Dlaczego każdy, niechby nawet największy przeciwnik polityki Putina, który zauważy, że Majdan został zdominowany przez banderowską symbolikę, jest przez nich obrzucany inwektywami? Dlaczego na każdą próbę korekty ich laurkowego przekazu reagują bezsilną wściekłością, rwąc szaty, jakby dopiero co usłyszeli najstraszniejsze bluźnierstwo? Dlaczego ich ciąg argumentacyjny w ostateczności kończy się zwyzywaniem adwersarzy od ukrainofobów (Skwieciński), maniaków (Targalski), rosyjskich agentów wpływu (Targalski, Romaszewska, Lisiewicz, Skwieciński), w końcu idiotów (Targalski, Wildstein). Najłagodniejszy zarzut, na jaki mogą narazić się dziś osoby nienadążające za „mądrością etapu”, to „antyukraińskie zacietrzewienie” (Żurawski vel Grajewski). Każdy, kto wspomni o znaczeniu czerwono-czarnych flag na Majdanie, o stosunku protestujących do UPA, jest oskarżany o szczucie Polaków przeciwko Ukraińcom i, rzecz jasna, prorosyjskie sympatie. Jakiekolwiek tłumaczenie może tylko pogorszyć sytuację. Maszeruj albo giń.

O tym, że hasłem ukraińskiej rewolucji stało się wymyślone przez OUN Bandery w 1940 roku hasło-odzew „Sława Ukraini – Herojom Sława” również „nie trzeba głośno mówić”, zwłaszcza od czasu, gdy posłużył się nim publicznie Jarosław Kaczyński podczas swojej sławetnej eskapady kijowskiej. Po tym, jak portal Kresy.pl poinformował opinię publiczną o znaczeniu i kontekście tego wydarzenia, podchwycił ją z miejsca „przemysł pogardy”, co, abstrahując od bez wątpienia niecnych intencji Lisa czy Olejnik, miało tę dobrą stronę, że podniosło wiedzę Polaków na temat ich własnej, było nie było, historii i politycznych realiów panujących za naszą wschodnią granicą, a przy okazji pokazało, do jakiego stopnia Polacy nie są przygotowani do konfrontacji z ukraińską zbiorową pamięcią i tożsamością historyczną. Widocznie informacja nie dotarła do wszystkich, bo miesiąc po Kaczyńskim to samo hasło wzniósł na Majdanie Bronisław Wildstein. Szybko okazało się jednak, że nie ma żadnego problemu, gdyż, jak tłustym drukiem „wykazał” dyrektor Telewizji Republika na łamach niniejszego tygodnika, „wykrzyknienie „Chwała Ukrainie” pojawiło się zanim zaczął działać Bandera, i stosowane jest dziś w Kijowie bez żadnych do niego odniesień”. Tak jakby Wildstein mógł sobie ot tak dekretować fakty. Hasło „Sława Ukraini” rzeczywiście pojawiło się na Ukrainie przed powstaniem OUN-UPA, ale na kijowskim Majdanie funkcjonuje wyłącznie razem z dodanym przez banderowców odzewem „Herojom Sława” – i Wildstein bardzo dobrze o tym wiedział, gdy zdecydował się wprowadzić w błąd czytelników „Do Rzeczy”, gdyż właśnie „Herojom Sława” odkrzyknął mu tłum na Majdanie, radując się zapewne z faktu, że znanemu publicyście udało się „przekroczyć historię”.

Swoją drogą „przekraczanie historii” powinno wejść do kanonu polskiej nowomowy i zająć poczesne miejsce obok takich semantycznych dziwolągów, jak „gruba kreska” Mazowieckiego, „wybierzmy przyszłość” Kwaśniewskiego, albo „zostawmy historię historykom” – ulubionego hasła wszystkich „ojców założycieli” III RP. Autorem najnowszego wynalazku jest znów Bronisław Wildstein, który w tym samym artykule sprzed dwóch tygodni, domaga się od Polaków, by, pamiętając o historii, równocześnie ją „przekraczali”. Brzmi głęboko, ale w praktyce sprowadza się do oklepanego już „zostawmy historię historykom”, abyśmy sami mogli „wybrać przyszłość”. Oczywiście, tylko tam, gdzie nam to pasuje, bo na krajowym podwórku już o „przekraczaniu historii” mowy być nie może. I bardzo dobrze, bo każde takie „przekraczanie” jest nie tylko psuciem języka, ale i delegitymizuje naród jako wspólnotę moralną – sprawia po prostu, że uczciwym jednostkom odechciewa się być Polakiem. Naszym życiem publicznym przestaje rządzić zestaw uniwersalnych standardów, w miejsce którego pojawia się wybiórcza etyka Wildsteina: „resortowe dzieci” mogą być tematem debaty publicznej, ale banderowskie odrodzenie na Ukrainie – już nie.

Niemal równie błyskotliwe rozwiązanie problemu zaoferował dwa miesiące temu na antenie Telewizji Republika Jerzy Targalski, gdy mocą swego autorytetu ustanowił istnienie „rzezi wołyńskiej” i „sprawy wołyńskiej”, przy czym pierwsze staje się drugim, gdy wkracza na grunt polityki. A zatem „rzeź wołyńska” staje się „sprawą wołyńską”, gdy, zamiast w zakurzonych gabinetach historyków, podnoszona jest na forum politycznym. Warto dodać, że, zdaniem Targalskiego, każdy kto dopuszcza się upolitycznienia tej kwestii jest ipso facto politycznym szkodnikiem (czytaj do wyboru: „maniakiem”, „rosyjskim agentem” lub „pożytecznym idiotą”). Szkoda, że Targalski nie dokonał analogicznego rozróżnienia np. na „lustrację” i „sprawę lustracji”, albo na „zbrodnię katyńską” i „sprawę katyńską”, mielibyśmy wówczas absolutną pewność, że w jego postawie nie ma nic z ducha hipokryzji.

Wszystko to sprawia, że mamy prawo wątpić w czystość intencji obozu „giedroyciowskiego”. Gdyby naprawdę chodziło im wyłącznie o polski interes narodowy, wówczas byliby w stanie dostrzec i nazwać wszystkie niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażają. Z jakiegoś jednak powodu jedynym zagrożeniem, które potrafią w miarę prawidłowo zdefiniować na odcinku wschodnim, jest rosyjski imperializm. Jakby wskazanie tego niebezpieczeństwa było panaceum na wszystkie problemy polityki wschodniej. Jakby użycie magicznej zbitki słów „Putin, imperium, agenci, prowokacja”, rozwiązywało wszelkie zagrożenia, które grożą polskiej wspólnocie narodowej ze strony ukraińskiego czy litewskiego szowinizmu. Z uporem godnym lepszej sprawy, piórami całej brygady „moralnych autorytetów” i „ekspertów”, terroryzują polską opinię publiczną pod groźbą medialnego i towarzyskiego linczu, decydując o czym wolno, a o czym nie wolno pisać w kontekście buntu Ukrainy. Wprost nie do uwierzenia, że robią to ludzie, którzy pragną uchodzić za ikony walki z polityczną poprawnością. Po raz kolejny okazuje się, że polska inteligencja, niezależnie od tego, czy ma korzenie lewicowe czy prawicowe, cechuje się bezprzykładną pychą, traktując swoich rodaków jak stado baranów, któremu powołana jest przewodzić (pardon: „służyć”).

Nie ma wątpliwości co do tego, że formacja naszych elit determinuje kształt całej naszej kultury – naszego polskiego sposobu życia. Otóż dziś jest to propozycja w najwyższym stopniu nieatrakcyjna, stanowiąca paradoksalną mieszaninę koszmarnej pychy i bezwstydnego braku godności własnej, a są to zarazem dwie strony tego samego medalu – tego samego stosunku polskiej inteligencji do narodów dawnej Rzeczypospolitej. Wychowane w „duchu jagiellońskim” elity traktują społeczeństwa strefy ULB z wyższością i sporą dozą paternalizmu. Mówią one mniej więcej coś takiego: jesteście jeszcze niedojrzali, więc wielkodusznie godzimy się na to, że nie dorastacie do naszych europejskich cywilizacyjnych norm. Czcijcie sobie Banderę i ludobójców, uciskajcie sobie naszą mniejszość, zacierajcie wszelkie ślady naszej obecności, fałszujcie historię do woli, słowem, plujcie nam w twarz, macie jeszcze mleko pod nosem i kiełbie we łbie, więc trudno, żebyśmy traktowali was na poważnie. Jesteście młodymi narodami i jako barbarzyńcy macie prawo do takich zachowań. Wschodnim nacjonalistom jest to oczywiście na rękę. Wolą oni mieć za sąsiada frajerów przekonanych o swojej wyższości, niż ludzi nieco bardziej skromnych, za to pilnujących swojego interesu. Tak więc obie strony są zadowolone. Jak zwykle są jednak i tacy, którym się to nie podoba – polscy profani, osoby niby należące do narodowości polskiej, ale równocześnie niewtajemniczone w kult „Najświętszej Jagiellońskiej Rzeczpospolitej Wielu Narodów” lub wręcz go odrzucające; „lumpenpatrioci”, „szowiniści” po prostu, którym się wydaje, że Polska to taki sam kraj, jak każdy inny i że w związku z tym powinna prowadzić taką samą grę jak inne nowoczesne państwa narodowe i w oparciu o te same reguły. Ci prostaczkowie nie rozumieją, dlaczego pewnych spraw nie wolno im pod żadnym pozorem poruszać, dlaczego mają poświęcać to prawa mniejszości, to zabytki, to znów pamięć czy groby. Nie dociera do nich, że wszelka ekonomiczna czy militarna współpraca pomiędzy narodami ULB a Polską możliwa jest wyłącznie na fundamencie z ofiary, jaką ta ostatnia musi raz jeszcze złożyć z własnej godności. Tylko wyrzekając się własnej czci, Polska odbuduje utracone imperium i przekona pozostałe narody dawnej Rzeczpospolitej, że wyrzekanie się godności jest fajne. Dlatego w polityce wschodniej nie może być miejsca na żaden dystans, żadna tam anglosaska interesowność. Ukraińcy muszą za wszelką cenę zrozumieć, że Polacy ich po prostu kochają, że dla Polaków są rzeczy ważniejsze niż ich własny interes, a są nimi empatia, bigos, altruizm i reggae.

Tomasz Kwaśnicki

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. jkm_ci
    jkm_ci :

    P/ T.Kwaśnicki } Gratuluję Panu świetnego artykułu i ostrego pióra. Ze wzgledu na fakt że jest Pan członkiem redakcji pewnie ujdzie Panu to na sucho (w odróżnieniu ode Mnie gdzie pewien osobnik podobno polak zaproponował Mi właśnie takie potraktowanie {{{ plujcie nam w twarz,}}} widzenia identycznej opinii jak Pan co wyraża cyt poniżej będący podsumowaniem artykułu. ….,, Wręcz go odrzucające; „lumpenpatrioci”, „szowiniści” po prostu, którym się wydaje, że Polska to taki sam kraj, jak każdy inny i że w związku z tym powinna prowadzić taką samą grę jak inne nowoczesne państwa narodowe i w oparciu o te same reguły. Ci prostaczkowie nie rozumieją, dlaczego pewnych spraw nie wolno im pod żadnym pozorem poruszać, dlaczego mają poświęcać to prawa mniejszości, to zabytki, to znów pamięć czy groby. Nie dociera do nich, że wszelka ekonomiczna czy militarna współpraca pomiędzy narodami ULB a Polską możliwa jest wyłącznie na fundamencie z ofiary, jaką ta ostatnia musi raz jeszcze złożyć z własnej godności. Tylko wyrzekając się własnej czci, Polska odbuduje utracone imperium i przekona pozostałe narody dawnej Rzeczpospolitej, że wyrzekanie się godności jest fajne. Dlatego w polityce wschodniej nie może być miejsca na żaden dystans, żadna tam anglosaska interesowność. Ukraińcy muszą za wszelką cenę zrozumieć, że Polacy ich po prostu kochają, że dla Polaków są rzeczy ważniejsze niż ich własny interes, a są nimi empatia, bigos, altruizm i reggae.”