Zanim wkroczyli Sowieci

Spuszczono mu lanie, ale on ciągle utrzymywał, że jest niewinny i na nikogo nie donosił. Stwierdził, że całą intrygę wymyśliła jego żona, która ma kochanka i chce się go pozbyć. Patrol poszedł powęszyć i potwierdził wersje podaną przez tego człowieka.

– Gdy doszliśmy do lasów jędrzejowskich, byłem już strasznie zmęczony i ledwie stałem na nogach – wspomina Henryk Baldowski. – Jak byśmy otrzymali komendę – “padnij!”, to nie wiem, czy bym wstał. W pewnej chwili, gdy wraz z kolegą też o imieniu Henryk byłem szperaczem na szpicy, zobaczyłem idącą równolegle do nas niemiecką tyralierę. Nasz oddział został wycofany na tyły. Do walki ruszyły kompanie wcześniej przybyłe na zgrupowanie i zdążyły wypocząć. Widziałem, jak tuż przed nami przebiegła grupa żołnierzy jednego z oddziałów, idąca do ataku śpiewając „Oto dziś dzień krwi i chwały”! – Pierwszy z brzegu mignął mi tuż przed nosem. Widziałem grymas na jego twarzy. Nie chciał śpiewać. Poszliśmy głęboko w las, gdzie kazano nam wypoczywać przez kilka dni. Potem wróciliśmy w okolice Janowa. Oddział znów zaczął maleć, bo część chłopaków zwalniała się do domu. Nie wytrzymywali marszowych trudów.

Spuszczono mu lanie

– Gdy się w końcu zaaklimatyzowaliśmy, jeden z patroli przyprowadził jakiegoś mężczyznę, który podobno donosił Niemcom. Taka informacja dotarła do oddziału i dlatego patrol go zatrzymał i przyprowadził. Spuszczono mu lanie, ale on ciągle utrzymywał, że jest niewinny i na nikogo nie donosił. Stwierdził, że całą intrygę wymyśliła jego żona, która ma kochanka i chce się go pozbyć. Przytrzymaliśmy go w areszcie i wysłaliśmy patrol, żeby sprawdził, czy aby ten podejrzany nie mówi prawdy. Patrol poszedł powęszyć i potwierdził wersje podaną przez tego człowieka. Dowódca kazał go wypuścić. Poradziliśmy mu, by wrócił do domu i zrobił porządek. On jednak nie chciał wracać i prosił, żeby pozwolono pozostać mu w oddziale. Dostał zgodę i przebywał w nim chyba, o ile pamięć mnie nie myli, aż do jego rozwiązania. Nie wiem, jak dalej potoczyły się jego losy. Żona z kochankiem myślała pewnie, że z kulą w głowie leży już w mogile pod jakąś brzózką. Chciałbym zobaczyć ich minę, gdy wrócił do domu. W końcu października 1944 r. dostałem trzy dni urlopu.

Tej wioseczki już nie ma

Kwaterowaliśmy wtedy na takim wygwizdowie, małej wioseczce, liczącej siedem domów, dziś już nie istniejącej. Wracałem w niedzielę, ubrany w jesionkę, pod którą miałem mundur. Zabrałem się z mleczarzem, jadącym do Janowa, na wozie którego jechało wielu handlarzy. Nie wiedziałem, że w Janowie Niemcy zatrzymają wszystkie wozy i legitymują wszystkich, którzy na nich siedzieli. Jak mleczarz ze swoim dwukonnym wozem podjechał pod janowski rynek, żandarmi też zgonili z jego paki wypełnionej bańkami wszystkich handlarzy. Mnie nie ruszyli. Uznali, że jestem za młody, by być partyzantem. Miałem wtedy co prawda 19 lat , ale wyglądałem młodo. Gdyby kazali mi zleźć z wozu i zobaczyli, że jestem partyzantem, to mogli mnie od razu postawić pod ścianą. W sobotę hitlerowcy zaczęli pacyfikować ten teren. Otoczyli i spalili wieś, w której kwaterował nasz oddział. „Ponury” zdążył jednak wycofać go na czas na Lisią Górę, ale ja o tym nie wiedziałem. Dojechałem z tym mleczarzem do źródeł Zygmunta w Złotym Potoku i następnie na skróty przez las idę w stronę tej wsi, w której stał oddział. Gdy podszedłem do niej, zobaczyłem tylko dopalające się resztki chałup.

Powiało grozą

– Nie słychać było szczekania psa nie było widać choćby jednego wróbla. Jakaś groza wisiała w powietrzu! Przestraszyłem się, nie ma co ukrywać. Nie miałem broni. Nagle zza węgła jakiejś spalonej chałupy wyłonił się kolega z oddziału. Mój przełożony wiedział, że wrócę i wysłał po mnie żołnierza. Następnie odbieraliśmy przeznaczony dla nas zrzut. Chodziliśmy na przygotowane zrzutowisko pięć czy sześć razy, zanim usłyszeliśmy samolot i zobaczyliśmy opadające na spadochronach zasobniki. Otrzymaliśmy w nich wiele potrzebnego zaopatrzenia, zwłaszcza zaś ciepłej bielizny. U progu zimy „Ponury” rozpuścił część oddziału, pozostawiając w rejonie swego działania tylko jedną kompanię. Pozostali żołnierze zostali odesłani do domu lub na meliny. Zimą poruszanie się po terenie było trudne. Trzeba było kwaterować po wsiach, albo w zaimprowizowanych ziemiankach. Maszerujący oddział zostawiał za sobą ślady, co Niemcom ułatwiało pościg. Zimą trudniej niż latem było też duży oddział wyżywić.

„Czerwony Hans”

– Mnie przełożeni też kazali wracać do domu i się zamelinować. Czas ten szybko minął i zaraz do Częstochowy wkroczyli Sowieci. Wcześniej jeszcze skadrowany oddział „Ponurego” dokonał zamachu na znanego mordercę Polaków żandarma Schultza, zwanego „czerwonym Hansem”, ale ja w tej akcji już nie uczestniczyłem. Jak Sowieci zajęli Częstochowę i komuniści zorganizowali w niej swoją władzę, ja dalej pozostawałem w konspiracji. Otrzymywałem nadal żołd i strawne, czyli jak byśmy dzisiaj powiedzieli, dietę. Utworzyłem sekcję, składającą się z sześciu chłopaków, dobrze uzbrojoną, operującą w rejonie dzielnicy Wyczerpy w Częstochowie. Mieliśmy nie tylko pistolety, ale i broń długą. Polskie karabiny, niemieckie empi, a nawet ruskie pepesze. Ruskich, którzy zapędzili się w naszą dzielnicę, też zdarzało się nam pogonić. Na patrole wychodziliśmy w nocy, a broń przechowywaliśmy u mnie w komórce. Formalnie nasza organizacja nazywała się ROAK, czyli Ruch Oporu Armii Krajowej. 13 czerwca rano grupa złożyła broń w komórce. O dwunastej w południe zarządziłem odprawę i zająłem się naprawą skórzanej torby, o co poprosiła mnie jedna kobieta.

Ręce do góry

– Byłem tak zajęty tą pracą, że gdy nagle podniosłem głowę do góry, usłyszałem mrożący krew w żyłach okrzyk – ręce do góry! – Zobaczyłem wycelowaną w siebie pepeszę, którą trzymał mierzący do mnie ubowiec, stojący przy otwartym oknie, a także drugą w rękach ubowca, stojącego w drzwiach. Miałem za pasem pistolet i przez moment przebiegła mi przez głowę myśl, by po niego sięgnąć, ale zdecydowałem się podnieść ręce. Nawet gdybym zdołał z niego raz wystrzelić, to dostałbym serię. Podniosłem więc ręce do góry. Z nadzieją spojrzałem tylko na zegar na ścianie. Dochodziła dwunasta. Pomyślałem sobie, że może przyjdą chłopaki na odprawę z bronią krótką, to zaskoczą ubowców i mnie odbiją. Okazało się jednak, że ubowców przyjechało więcej i po kolei zdejmowali chłopaków. Jeden zdążył nawet wyciągnąć pistolet i chciał go użyć, ale jak ubowiec strzelił mu pod nogi, to rzucił broń na ziemię i podniósł ręce do góry.

Chciałem go pogonić

– Dzięki temu ostatni członek mojej sekcji domyślił się, co się dzieje i nie wpadł w ten kocioł. Wraz z nami zabrano mojego młodszego brata, którego wywieziono na roboty do Niemiec, a który zdążył wrócić przed dwoma tygodniami. Całą akcją dowodził taki Hazler, który mieszkał w I Alei pod 6 w Częstochowie i jak później wyszedłem z więzienia, to bardzo się mnie bał. Jak wstałem z ławki w Alejach, a on był w pobliżu, to uciekał. A ja często mu na złość zachodziłem w I Aleję, gdzie siadywał na ławce, czytając gazetę. Wytropiłem też knajpę, gdzie chodził na wódkę i też do niej zachodziłem. Jak zobaczył mnie, że siadłem przy stoliku i złożyłem zamówienie, to natychmiast z tej knajpy uciekał. On już wtedy w UB nie pracował i bał się, że będę chciał się mścić. Ja zaś broni nie miałem i bić go nie zamierzałem. Chciałem go tylko trochę pogonić. Z naszego zatrzymania zapamiętałem też takiego Niedzielskiego. Gdy załadowali nas na pakę ciężarówki, to ja zacząłem się śmiać. Wtedy ten pilnujący nas ubowiec Niedzielski powiedział do mnie – nie śmiej się, bo za dziesięć minut będziesz płakał.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply