Z Wołynia do Radomska

Uratowało nas to, że mama pięknie mówiła po rosyjsku. W Kijowie uczęszczała bowiem do rosyjskiego gimnazjum. Dowódca strażnicy, major, też okazał się człowiekiem, a nie bydlakiem i po dłuższych wywodach matki oświadczył – znaczytsa wy inteligenty!

– Chodziłem do tej szkoły miesiąc i zdołałem się nauczyć rosyjskiego alfabetu- wspomina Ryszard Zielonka. – Wkułem też na pamięć dwie piosenki, czy raczej pieśni. Pierwsza z nich zaczynała się od słów: „wstawaj proklatyj zakliemionnyj”, czyli „Międzynarodówka”, codziennie ją musieliśmy ćwiczyć i chyba jeszcze dziś potrafiłbym ją zaśpiewać. Drugą pieśnią była „Jesli zawtra wajna”. Tyle się zdążyłem nauczyć. Wziąłem też jeszcze udział w święcie Rewolucji Październikowej, bardzo hucznie obchodzonym. Odbywało się ono na lotnisku, na które zostali pognani nie tylko uczniowie szkół, ale całe miasteczko. Wszyscy musieli iść 2,5 km, żeby nie spóźnić się na uroczystość. To bowiem groziło poważnymi konsekwencjami i oskarżeniami o sabotaż. Wkrótce po tej uroczystości do ojca przyszedł jakiś Żyd i powiedział, że musimy uciekać! Dowiedział się bowiem, że cała nasza rodzina jest na liście do wywózki. Ojca Żydzi szanowali, bo utrzymywał on z nimi dobre stosunki. Używał ich zawsze jako pośredników w handlu zboża i świniami. Zawsze traktował ich normalnie jak ludzi. Nie miał żadnych uprzedzeń nacjonalistycznych. Zawsze mi powtarzał, ze każdy człowiek najpierw jest człowiekiem i trzeba na niego patrzeć jak na człowieka, a narodowość jest rzeczą wtórną i drugorzędną. Ojciec początkowo nie mógł uwierzyć, że chcą wywieźć naszą rodzinę, ale ostatecznie przyznał rację temu Żydowi. Zgodził się też przyjąć ofertę pomocy ze strony jego i kolegów. Żydzi mieli już układy w nowej władzy i załatwili wagon towarowy, w którym oprócz nas jechały jeszcze trzy polskie rodziny. Na wagonie była przyczepiona kartka z napisem „wieszczi”, czyli rzeczy. Co stacja, do wagonu podchodził enkawudzista, brał do kieszeni 10 czerwońców, czyli równowartość 100 rubli i mówił – charaszo, pajechali…

Wędrówka w nieznane

– Nasz ojciec zdecydował się na tę wędrówkę w nieznane, licząc, że uda mu się przedostać do Generalnej Guberni. Pochodził on bowiem z powiatu piotrkowskiego, w którym jego ojciec, a mój dziadek był dzierżawcą młyna. Dziadek już nie żył, ale jego syn, czyli brat ojca, Ksawery, prowadził własny młyn w Radomsku, jeden z najnowocześniejszych w centralnej Polsce. Ojciec też wychował się w Radomsku i kończył w nim w 1920 r. gimnazjum. W marcu tegoż roku zrobiono dla jego klasy przyspieszoną maturę, bo cała klasa wstąpiła do wojska, by walczyć z bolszewikami. Przyjazd do Radomska nie należał oczywiście do łatwych. Pociągiem dało się jakoś dojechać do granicy, ale jej przekroczenie było trudne i ryzykowne. Strzeżono ją z obu stron. W naszym wagonie dojechaliśmy przez Baranowicze za Wołkowysk. Tu wynajęliśmy przewodnika, który za sowitą opłatą zobowiązał się przeprowadzić nas przez granicę. Krążyliśmy z nim wiele godzin po torfowisku, co rusz zostawiając nasze walizki i plecaki, których nie byliśmy w stanie dźwigać. W końcu trafiliśmy na sowiecki patrol pograniczników, który nas zatrzymał i zaprowadził na strażnicę. Myśleliśmy, że to już koniec i teraz na pewno pojedziemy na białe niedźwiedzie.

Uratowało nas to, że mama pięknie mówiła po rosyjsku. W Kijowie uczęszczała bowiem do rosyjskiego gimnazjum. Dowódca strażnicy, major, też okazał się człowiekiem, a nie bydlakiem i po dłuższych wywodach matki oświadczył – znaczytsa wy inteligenty!

Udawaliśmy bieżeńców

– Nie powiedziała mu oczywiście, Że jesteśmy mieszkańcami Sarn, a tylko bieżeńcami z Warszawy, którzy usiłują wrócić do domu. Major kazał nas zamknąć w składziku przylegającym do obory i zamienionym na areszt, w którym pełno było rozmaitych spekulantów i przemytników ujętych na granicy. Według owego majora stanowili oni swołocz, z którą my nie powinniśmy siedzieć. Pamiętam, że w ciągu tej nocy major kilkakrotnie obchodził posterunki wokół strażnicy, a gdy znalazł się przed wartownikiem stojącym koło składziku, w którym siedzieliśmy spytał – a kak naszi inteligenty? Rano wezwał nas do siebie i wygłosił umoralniającą przemowę. Oświadczył, że – samowolnie nie można przekraczać granicy, bo to grozi poważnym i konsekwencjami. Powiedział, ze jak chcemy wrócić do domu, to musimy przekazać mu oficjalną wymianę, która jest przygotowywana. Mama później mówiła, że musiał to być bardzo inteligentny człowiek, Rosjanin, znakomicie wręcz literacko mówiący po rosyjsku.

Dotarliśmy do Radomska

– Wypuścili nas razem z tym przewodnikiem. Ojciec kazał mu, żeby nas poprowadził starymi śladami, byśmy mogli pozbierać porzucone walizki i plecaki. Ten się wzbraniał, ale w końcu się zgodził i praktycznie wszystkie rzeczy udało nam się odzyskać. Ojciec podejrzewał, że celowo nas prowadził przez torfowisko, żebyśmy porzucili swój majątek, który on będzie mógł później pozbierać. Wiedział, że mamy w swoich walizkach najcenniejsze rzeczy. Po drodze, gdy już pozbieraliśmy większość naszych bagaży, natknęliśmy się na Żyda, jadącego na furmance. Podwiózł nas i poradził, żebyśmy spróbowali przejść przez inny odcinek granicy. Powiedział, że jak nas złapią ponownie na tej samej strażnicy, to już na pewno pojedziemy na Sybir. Jak zaś przejdziemy granicę gdzie indziej, to mamy większe szanse. Dodał też, że strażnice nie mają między sobą połączeń telefonicznych i na innej strażnicy nie będą wiedzieć , że już usiłowaliśmy przejść granicę gdzie indziej. Rada tego Żyda okazała się słuszna. Na drugi dzień byliśmy w Generalnej Guberni. Przeszliśmy granicę, wsiedliśmy w pociąg i przyjechaliśmy do Radomska.

Ślady bomb

– W Radomsku przytuliliśmy się przy stryju – wspomina Ryszard Zielonka. – Mieliśmy zatrzymać się na kilka miesięcy, ale zrobiło się z nich kilka lat. Ojciec miał tu wielu przyjaciół i znajomych. Młyn wprawdzie stryjowi Niemcy zabrali i ustanowili w nim swojego zarządcę, ale stryj dalej w nim pracował. Zarządca był bowiem Polakiem z poznańskiego. Znał dobrze język niemiecki i hitlerowcy wykorzystywali jego umiejętności. W młyn we wrześniu 1939 r. uderzyła bomba, ale na szczęście nie wyrządziła wielkich szkód. Uderzyła bowiem w róg młyna, Gdy przyjechaliśmy do Radomska, widać było ślady uderzenia tej bomby zwłaszcza na domu wuja. Cała ściana tego drewnianego budynku pokryta była odłamkami. Jak mi opowiadały kuzynki, które spały w momencie uderzenia bomby, od śmierci uratowały je pierzyny, którymi były przykryte. Były pełne odłamków. Ojciec, żeby się utrzymać, zaczął handlować zbożem. Wymieniał w młynie zboże na mąkę i woził piekarzom. Szybko związał się też z podziemiem. Najpierw ze Związkiem Walki Zbrojnej, a później z AK. Dostarczał mąkę do piekarni Śliwiaka przy ul. Narutowicza, w której wypiekano chleb dla oddziału. Piekarnia ta była tak usytuowana, że nocą od strony Mijaczek, partyzanci mogli podjechać na jej tyły i odebrać dla siebie zaopatrzenie. Przez kilka miesięcy cała operacja przebiegała bez zakłóceń. Znalazł się jednak konfident, który doniósł na gestapo. Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply