Krótkie wojowanie

Kolega ten spytał się później, czy może na mnie położyć głowę, bo będzie mu łatwiej oddychać. Zgodziłem się, było mi to zresztą obojętne. Padałem z nóg i niemal natychmiast zasnąłem. Nad rankiem, gdy się obudziłem, ten kolega już nie żył. Umarł na mnie.

Zbrodnia Ukraińców w Chobułtowie długo pozostawała w pamięci Kazimierza Danilewicza. Zginęli w niej krewni jego kolegi – Józefa Czerwińskiego, który przeżywał to dodatkowo, bo jego matka jak obejrzała zmasakrowane ofiary członków swej rodziny, dostała pomieszania zmysłów.

– Najbliżsi mieli z nią dużo kłopotów – wspomina Kazimierza Danilewicz. – Pamiętam, że musieli nawet w domu okna zabijać deskami, żeby nie uciekała. Józefem zajmowała się babcia. Ja zabrałem go do lasu, gdy brat przyszedł do mnie i powiedział, zbieraj się idziemy, została ogłoszona mobilizacja. Józiu nie miał broni, a tylko przedwojenny granat, siekaniec i poszedł z nim. Później już w oddziale dostał broń. Najpierw trafiliśmy do Bielina, a później przerzucono nas do Siedlisk. Na prośbę brata przydzielono mnie do plutonu żandarmerii przy 23 pułku piechoty. Brat wcześniej już w konspiracji miał przydział do żandarmerii i jak poprosił dowodzącego plutonem wachmistrza Sawę, by mnie wziął, to ten się zgodził. Przed wojną służył on w żandarmerii i formując pluton zwracał uwagę, by kandydaci do służby byli nie tylko sprawni fizycznie, ale i potrafili myśleć. W plutonie jako najmłodszy nie miałem łatwego życia.

Zaopatrzeniowiec plutonu

– Koledzy wysługiwali się mną, posyłali na dodatkowe warty i powierzali różne obowiązki. Ponadto pełniłem w plutonie rolę kogoś w rodzaju zaopatrzeniowca. Trzeba było najpierw saniami jeździć na Bielin po zaopatrzenie dla plutonu. Mieliśmy własnego kucharza takiego Maniusia, przygotowującego dla nas posiłki. Należało mu tylko dostarczyć produkty. Jeździłem więc codziennie do Bielina po mięso, chleb i inne artykuły. Kwitowałem je przy odbiorze i przywoziłem do plutonu. Ciekawe, czy gdzieś zachowały się dokumenty, które podpisałem pseudonimem „Krzak”. Jako żandarm uczestniczyłem w różnych akcjach typowych dla tej profesji. Brałem udział w wyłapywaniu dezerterów, odstawialiśmy ich najpierw do aresztu. Ten znajdował się w komorze bez okien w chałupie, którą zajmowaliśmy. Z niego dostarczaliśmy ich przed oblicze sądu. Ten wydawał wyroki, ale do wykonania po wojnie. Wyłapywaliśmy także bimbrowników. Wojsko musiało być przecież trzeźwe. Ponadto osoby, zajmujące się pędzeniem bimbru marnowały żywność. Używali bowiem jako surowca mąki żytniej, służącej do wypiekania chleba. Jechało się konno przez wieś i obserwowało kominy. Jak z któregoś szedł dym prosto w niebo, to już było wiadomo, że w takim domu jest wytwarzany bimber. Wchodziliśmy do niego, rekwirowaliśmy aparaturę, bimber czy zacier. Nie da się ukryć, że żołnierze, do kwater których wchodziliśmy byli mocno rozżaleni. Oczywiście nie zajmowaliśmy się tylko czynnościami typowymi dla policji wojskowej. Uczestniczyliśmy także w akcjach przeciwko UPA. Brałem m.in. udział w ataku na Gnojno, Smolarze i jeszcze jedną wieś koło Siedlisk.

Nie przeszedł torów

– Jako najmłodszy w plutonie Kazimierz Danilewicz miał pewne przywileje. Podwoził kolegów na wozie pod plac bitwy, a następnie zostawała przy koniach. Taborów też ktoś musiał pilnować. W następnych miesiącach brał jednak udział w bojach toczonych przez dywizję, aż do momentu jej przejścia przez tory na linii Jagodzin-Luboml, strzeżonej przez sieć niemieckich bunkrów i pociąg pancerny.

– Ja znalazłem się w grupie, która torów sforsować nie zdołała – wspomina. – Mój brat przeszedł, ja nie. Brat później zaginął i dopiero wiele lat po wojnie już w Warszawie na zjeździe naszego środowiska dowiedziałem się, że poległ tu na przejściu torów i spoczął w zbiorowym grobie. Spotkałem kolegę, który go pochował. Miał na imię Heniek, o ile pamiętam. Powiedział mi, że gdy byli w okrążeniu, podszedł do niego radziecki partyzant z oddziału, z którym razem walczyli z Niemcami i wskazał mi miejsce, w którym leży kilku poległych Polaków. Heńkowi także zaginął brat i usiłował go odnaleźć. Tak się złożyło, ze wśród tych poległych żołnierzy dywizji, których wskazał mu radziecki partyzant byli i jego i mój brat. Nasza grupa , która nie zdołała przedostać się przez tory, strasznie się wymieszała.

Odłamek

– Noc spędziliśmy w lesie nie wiedząc, co będzie dalej. Obok mnie siedział kolega ciężko ranny w pierś. Odłamek trafił go w mostek. Wyrwałem go i założyłem opatrunek, bo strasznie krwawił. Miałem taki jednorazowy niemiecki opatrunek i go użyłem. Kolega ten spytał się później, czy może na mnie położyć głowę, bo będzie mu łatwiej oddychać. Zgodziłem się, było mi to zresztą obojętne. Padałem z nóg i niemal natychmiast zasnąłem. Nad rankiem, gdy się obudziłem, ten kolega już nie żył. Umarł na mnie. Część żołnierzy, którzy nie przeszli przez tory zdołał zebrać Górka-Grabowski i przeprowadził ich bezpiecznie na drugą stronę. Do naszej grupy nie dotarł. Sami kilkakrotnie usiłowaliśmy przedostać się przez tory, ale niestety nie daliśmy rady. Niemcy byli w stałym pogotowiu i witali nas zaporowym ogniem. Zmieniliśmy wtedy kierunek przeprawy, usiłując przedostać się na Lubelszczyznę przez Bug. Też jednak nie zdołaliśmy tego zrobić. Nad terenem, po którym krążyliśmy, stale latały niemieckie samoloty tzw. „ramy”, informujące o poruszaniu się grup partyzanckich. Ich śladem nadlatywały myśliwce, które ostrzeliwały wszystkie poruszające się grupy. Być może brakowało nam też wojskowego doświadczenia. Na początku nasza grupa liczyła jakieś 20 osób, ale w trakcie marszu szybko szła w rozsypkę. Zostało na spięciu, potem czterech, a na końcu tylko dwóch, ja i taki Czesiek Iłowiecki. Uznaliśmy, że nie ma sensu dalej się pętać i trzeba wracać do domu. Na opłotkach Włodzimierza przy pustym domu zakopałem swoją pepeszę.

Złota pięciorublówka

– Zrobiłem to z żalem, bo to była dobra broń. Zdobyłem ją poprzez wymianę z rosyjskim partyzantem. W zamian za jego pepeszę dałem mu moją rosyjską „wintowkę”. Wcześniej na nią zamieniłem swój „śmierdzący mauzer”. „Wintowka” nie śmierdziała, ale strzelania z niej nie było żadnego. Nie miała podajnika i po każdym strzale trzeba było ją przeładowywać. Rosyjski partyzant, z którym ją wymieniłem, spał pod drzewem i nie protestował, kiedy zabrałem mu opartą o niego pepeszę a w zamian postanowiłem swoją „wintowkę”. Sowiecki partyzant z wymiany tej z pewnością nie był zadowolony. Tak się jednak wtedy kombinowało. Mnie z pepeszy strzelało się bardzo dobrze. Do jej magazynka wchodziło 72 naboje. Musiałem jednak nauczyć się z niej strzelać. Pierwszy raz, jak walczyliśmy z Węgrami, to za jednym pociągnięciem wywaliłem cały magazynek. Zakopałem ją w miejscu, gdzie znajdował się ślad po kieracie. Pomyślałem sobie, że jak trzeba będzie, to ją znajdę. Zawinąłem ją w zapasowe gacie i zakopałem. Czesiek, który był młodszy ode mnie o rok i znacznie niższy udał się sam do Włodzimierza licząc, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Dotarł on do domu moich rodziców i matka zaprzęgła konia do furmanki i po mnie przyjechała. Za koszarami 27 pułku było przejście do miasta przez tory. Niemieccy wartownicy go co prawda pilnowali, ale nas jakoś nie zatrzymali. Dzień byłem w domu, a już Ukraińcy donieśli, że wróciłem z partyzantki. Musiałem uciekać na drugą stronę Bugu do Horodła. Mama miała znajomego Niemca, który kursował samochodem między Włodzimierzem a Horodłem. Za złotą carską pięciorublówkę wziął mnie pod plandekę i zawiózł do Horodła.

Pistolet jako waluta

– Tam mieszkała moja ciotka, u której się zatrzymałem. Wiozłem ze sobą ukryty w chlebie piętnastostrzałowy pistolet używany przez lotników. Dał mi go na przechowanie polski oficer. Nie zdążyłem mu go oddać, bo go zaraz aresztowali. Gdy jechałem do Horodła, postanowiłem go jednak zabrać ze sobą. Stanowił on moją walutę. Wiedziałem, że jak go sprzedam, to zdobędę środki, za które będę miał za co żyć. Przy sprzedaży zostałem jednak oszukany. Zapłacono mi przedwojennymi polskimi dwudziestkami. Różniły się one od tych, które drukowali Niemcy tylko tym , że miały orła. Kto nie zwracał uwagi na ten szczegół, to je brał, ale w sklepie posłużyć się nimi było już bardzo trudno. Na szczęście w Horodle mieszkałem krótko i szybko przeniosłem się do Krasnegostawu. Związałem się z tamtejszą organizacja AK, która mnie wspomagała. Jak Sowieci wkroczyli na Lubelszczyznę, postanowiłem wrócić do Włodzimierza Wołyńskiego. Usiłowałem najpierw zrobić to legalnie i przejść przez Bug na moście w Uściługu. Nie miałem jednak żadnych dokumentów i Sowieci mnie nie przepuścili. Odesłali mnie do Chełma tłumacząc, że teraz są tam polskie władze, które mogą mi wyrobić niezbędne dokumenty. Oczywiście do żadnego urzędu nie poszedłem.

W rękach NKWD

– Zszedłem jakieś pół kilometra w dół rzeki i poczekałem do wieczora. Gdy się ściemniło, rozebrałem się, zwinąłem swoje rzeczy i zacząłem płynąć na drugą stronę rzeki. Wychowany nad Ługą umiałem dobrze pływać i starałem się czynić to bezszelestnie. Gdy tylko poczułem grunt pod nogami, zacząłem iść. Po jakiejś chwili wynurzyłem się z wody i stanąłem na brzegu. Zdążyłem strzepnąć z siebie wodę, gdy usłyszałem – ruki w wierch! Łożis! Mieli lornetki noktowizyjne i zauważyli mnie jeszcze na tamtym brzegu. Przytrzymali mnie do rana do zmiany posterunków, a następnie zaprowadzili do strażnicy w Uściługu, gdzie zaczęły się „daprosy”. Przygraniczni oficerowie NKWD w zielonych otokach przesłuchiwali mnie przez miesiąc. Co noc wyciągali mnie z aresztu i przesłuchiwali, pytając w kółko – kto mnie przysłał? – Z kim się miałem kontaktować i jakie miałem zadanie itp. Musiałem opowiadać na okrągło swój życiorys. Gdy mówiłem, że już wszystko, to oficer mnie przesłuchujący twardo odpowiadał – nie szkodzi! Powiedz to jeszcze raz! Nie bili mnie, nie byli ordynarni, ale wykańczali psychicznie. Wiedziałem, ze będą tak postępować. Mój wujek siedział wcześniej w ich wiezieniu i opowiadał mi, że stosują metody przesłuchań, przed którymi nie ma ucieczki. Przesłuchiwany tak czy inaczej powie wszystko, co wie zwłaszcza, jeśli jest słaby psychicznie. Jak w każdym bądź razie wiedząc o tym, odpowiadałem zgodnie z prawdą, że byłem w polskiej partyzantce, że razem z radzieckimi partyzantami walczyliśmy z Niemcami itp.

W areszcie źle karmili

– Po miesiącu trzech bojców piechotą z Uściługu odprowadziło mnie do Włodzimierza. W pewnym momencie po przejściu kilku kilometrów zatrzymali się i wyjęli konserwy i przystąpili do jedzenia. Patrzyłem, jak otwierali pachnące „ruskie tuszonki” i zaczęli je jeść. Byli to prości żołnierze, którzy wykonywali swoje obowiązki. Patrzyłem na nich z ogromną zazdrością, bo w areszcie bardzo źle karmili. Jeden z tych żołnierzy w pewnym momencie przerwał jednak jedzenie, wręczył mi puszkę, w której zostało trochę tłuszczu i kawałek chleba. Zjadłem to z ogromnym apetytem. Po pierwszej puszce oczyściłem jeszcze dwie następne. Sądziłem, że nawiązałem z tymi żołnierzami jakąś nić sympatii. Poprosiłem, by dali znać matce, ze jestem aresztowany i siedzę w więzieniu we Włodzimierzu. Wiedziałem, że prowadzą mnie do więzienia we Włodzimierzu i będziemy przechodzić koło mojego domu. Żaden z nich na moją propozycje nie odpowiedział. Na drugi dzień jeden z nich przyszedł jednak do mojej matki i powiedział, że siedzę w więzieniu. U nas w domu mieszkał wtedy major sowieckich wojsk pogranicza, wchodzących w skład NKWD. Matka zaczęła go prosić o pomoc i po miesiącu mnie wypuścili. Mama nie wiedziała, który z nas wróci. Myślała, że to mój brat… Wróciłem do szkoły, czyli sowieckiej dziesięciolatki, ale uczęszczałem do niej tylko przez zimę. Wiosną zarządzono repatriację. Trzeba było wyjeżdżać. Zwinęliśmy wszystko, co się tylko dało i szykowaliśmy się do wyjazdu. Ja wcześniej wyjechałem do Hrubieszowa do rodziny. Mój wujek miał znajomego Ukraińca w Dziekanowie, który czekał na wywózkę na Wołyń i z nim udało mi się uzgodnić, że on z rodziną przejedzie do Włodzimierza na nasze miejsce, a my zajmiemy jego. Udało mi się uzgodnić, że cały szereg rzeczy on zostawi tu, a my zostawimy tam.

Przeprowadzka za Bug

– Zaoszczędziło to nam konieczności pakowania wielu rzeczy. Ukrainiec słowa bowiem dotrzymał. To, co myśmy zostawili, on też zostawił. Rodzice zamieszkali w Dziekanowie, a ja poszedłem do szkoły w Hrubieszowie. Uczęszczałem do niej rok, a później rozpocząłem naukę w Liceum Plastycznym w Zamościu. Po maturze zacząłem się kształcić w Szkole Filmowej w Łodzi, w której był wydział charakteryzacji. Następnie udałem się do Warszawy, gdzie ukończyłem Akademię Sztuk Pięknych. Chciano mnie tam zostawić w charakterze asystenta, ale zaprotestowało ZMP. Jego zarząd uczelniany uznał , że ktoś kto był w AK nie może zajmować się wychowywaniem młodzieży. Dyplom jakoś udało mi się zrobić, chociaż jako projekt robiłem pomnik warszawskiej Nike, a był to przecież 1954 r. Stalinizm w Polsce miał się jeszcze całkiem dobrze.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply