Ostatni kawałek ziemi wołyńskiej

– Pojechałem na Lubelszczyznę i jakoś ją odnalazłem – wspomina. – U majora “Kowala” trwała akurat odprawa. Przyjął mnie natychmiast i kazał złożyć bardzo szczegółową relację z sytuacji na Wołyniu. “Kowala” interesowały wszystkie szczegóły. Pytał mnie o przeprawę przez tory itp. Gdy powiedziałem już wszystko, to mówię do “Kowala”, to teraz panie majorze, ja już w dywizji zostaję. Ten się podniósł i wrzasnął – co?! Wynoś się prędko do Jagodzina. To jest ostatni kawałek ziemi wołyńskiej, z którym mamy jeszcze łączność.

Oddziały dywizji, przechodząc tory Jagodzin-Kowel bez dostatecznego rozpoznania poniosły znaczne straty.

-Sporo było zabitych, rannych i zaginionych, żołnierze, którym nie udało się przejść tory, często rozpraszali się i błąkali po całej okolicy – mówi Stanisław Maślanka. – Komendy Obwodu w Lubomlu już nie było. Wszyscy jej członkowie zostali aresztowani. Ja ocalałem tylko dlatego, że akurat nie byłem w Lubomlu. Jednocześnie funkcjonowały placówki w Jagodzinie, Rymaczach, Kupraczach i Terebejkach, wchodzące w skład tzw. kompanii stacjonarnej. Pełniły one służbę wartowniczą zwłaszcza nocami, pilnując, by nie dać się zaskoczyć Ukraińcom. Wszystkie te placówki doskonale znałem, bo często się z nimi kontaktowałem. Znajdowały się one w stałym pogotowiu. Po przejściu torów przez dywizje, członkowie tych placówek zebrali zabitych i pochowali, zebrali rannych, których wcześniej nie zebrali Niemcy, odnaleźli wielu błąkających się po lasach żołnierzy dywizji i zamelinowali po wsiach. Po kilku dniach przyjeżdża do mnie kierownik placówki w Terebejkach i mówi – słuchaj, mam kłopot, przyszli bolszewicy i wykrzykują nade mną. – A o co im chodzi? – pytam się. – Chcą, żebym ich przeprowadził przez tory kolejowe. – No cóż, masz wyjście – odpowiadam mu. – Przyjdę i przeprowadzę ich. – Wszystkie przejścia i słabe punkty niemieckiej obrony torów znałem doskonale. Przyjeżdżam do Terebejek i spotykam się z tym bolszewikiem, który okazał się oficerem regularnej Armii Czerwonej i pytam się – ilu was jest? – A on – co cię to obchodzi? – Ja odpowiadam, że – jak mam was przeprowadzić, to muszę wiedzieć, ilu was jest – On wtedy patrząc na mnie spode łba odpowiada – kompania! – Rzeczywiście była to kompania regularnej Armii Czerwonej, która razem z dywizją walczyła wcześniej pod Kowlem.

Przeprowadzka przez tory

– Przeprowadziłem ją przez tory, wytłumaczyłem, jak dalej ma iść, które wsie ukraińskie omijać, żeby nie zostać zaatakowana przez UPA. Ukraińcy strzelali bowiem do Rosjan na każdym kroku. Gdy dywizja znalazła się na Polesiu i nie miała łączności z Warszawą, Komenda AK usiłowała nawiązać z nią kontakt przez gońców. Gdyby nie ja, ich wyprawa skończyłaby się wpadką. Przyjechało ich do Jagodzina dwóch. W mundurach niemieckiej straży leśnej, z karabinami i oficjalnymi dokumentami. Jak ich zobaczyłem, to się przeraziłem. – Co wyście powariowali, chcecie wpaść? – mówię do nich. Ci zdziwili się bardzo. – Jedziemy od Warszawy i nikt się nas nie czepił – odpowiadają. Mówię więc im, że może na Lubelszczyźnie niemiecka straż leśna jest, ale na Wołyniu nie ma i byle żandarm zwróci na nich uwagę. W tym regionie w lasach Niemcy nie stworzyli żadnej leśnej administracji. Oni na to, że muszą się dostać do dywizji. – Znacie teren? – pytam się. Oni odpowiadają – nie! – No to jak chcecie ją odnaleźć? – pytam po raz kolejny. Zamelinowałem ich na kwaterze i kazałem czekać, aż nie znajdę dla nich przewodników. Musiało być ich co najmniej dwóch. Jeden zawsze mógł zginąć, zostać ranny i cała misja mogła spalić na panewce. Odwiedziłem wszystkie placówki i nazbierałem nie dwóch przewodników, ale całą drużynę. Trwało to oczywiście kilka dni. Już miałem ich wyprawić, gdy niespodziewanie przyjechał dowódca żandarmerii dywizji. Ucieszyłem się na jego widok. – O, jak to dobrze, to moi przewodnicy mają już z głowy – mówię mu. – Pan teraz tu dowodzi i podejmuje decyzje. – Dowódca żandarmerii zabrał ich ze sobą i zaprowadził do dywizji. Doszli, a za kilka dni wrócili. Wraz z nimi przyszło trzech warszawiaków z kompanii warszawskiej. Przewiozłem ich pociągiem na drugą stronę granicy i wkrótce się dowiedziałem, że dotarli bez przeszkód do Warszawy. Za kilka dni z Terebejek przyjeżdża do mnie znów kierownik placówki z Terebejek i mówi, że jest grupa żołnierzy, którą trzeba przeprowadzić. Okazało się, że był to porucznik „Hincza” kawalerzysta, który przyprowadził resztki swego szwadronu, taki dobry pluton żołnierzy. Koni oczywiście nie mieli i szli piechotą. Przeprowadziłem ich przez tory i zaprowadziłem na kwatery w Nowym Jagodzinie.

Jedzenie dla wygłodniałych

„Wróciłem do Jagodzina i poprosiłem tamtejszą placówkę, by przygotowała szybko jedzenie dla tych wygłodniałych żołnierzy. „Hincza” siedział kilka dni w Nowym Jagodzinie, ale za długo nie mógł zostać. Nie wiedział jednak, co ma robić. Mówię mu więc, panie poruczniku, tu pan siedzieć nie może, a dywizji nie ma co gonić, bo właśnie przekroczyła Bug i jest już na Lubelszczyźnie. Pojechałem na druga stronę granicy do Dorohuska i poinformowałem tamtejszą placówkę, że potrzebny mi jest przewodnik, dla przeprawienia oddziału „Hinczy” przez Bug na Lubelszczyznę. Przyjechał łącznik, który znał bród i przeprowadził „Hinczę” z żołnierzami na drugą stronę Bugu. Obyło się bez żadnych przygód, bo bród był płytki i sięgał do pasa, tylko miejscami idąc nim żołnierze zanurzali się po pachy. Za kilka dni zgłosił się do mnie przez Terebejki kolejny oficer, któremu udało się zebrać dwudziestu kilku rozbitków, błąkających się po lasach. Podobnie jak oddział „Hinczy” przeprawiłem się przez Bug na Lubelszczyznę, by mógł się połączyć z dywizją. Po nim przyszedł „Bałysz”, komendant szpitala dywizji. Tak się złożyło, że szpital został zajęty przez Węgrów. Lżej rannych udało mu się jakoś ze szpitala wyciągnąć. Zdołał nawet ich uzbroić. Gdy się ze mną spotkał oświadczył, że idzie za dywizją. Poinformowałem go, że jest ona na Lubelszczyźnie. Jego żołnierzy już nie przeprawiałem przez Bug, ale przewoziłem kolejno koleją do Dorohuska. Tam już indywidualnie zgłaszali się do działającego w tym mieście oddziału Rady Głównej Opiekuńczej, w którym otrzymywali pomoc. Największe kłopoty miałem z rannymi, których placówki terenowe zamelinowały w chłopskich chatach. Było ich około czterdziestu. Należało ich przetransportować do szpitala PCK w Chełmie. Z trudem, bo z trudem, ale udało mi się jakoś przewieźć ich wszystkich koleją do Chełma. Kłopot miałem tylko z jednym.

Przemyt rannych do Chełma

– On nie chodził i w zasadzie nie nadawał się do transportu. Znalazłem jednak sposób, żeby i jego dostarczyć do szpitala w Chełmnie. Wykorzystałem do tego jeden z wagonów pociągu, którym Niemcy wozili żołnierzy na front. Składał się on z wagonów towarowych, wyłożonych wiórami z drzewa, na których spali żołnierze. Pociągi te z frontu wracały puste. Przy pomocy kolegów umieściłem w jednym z nich tego rannego żołnierza. Przykryłem wiórami i kazałem milczeć i nie ruszać się. Zamknąłem też jego wagon, a następnie przeszedłem wzdłuż pociągu i pootwierałem wszystkie wagony. Znalazłem bowiem sposób kontrolowania pociągów przez niemieckich strażników kolejowych. Zaglądali oni tylko do kilku wagonów i widząc, że pierwsze są puste, nie kontrolują całego składu. Tak było i tym razem. Gdy strażnicy sobie poszli, wsiadłem do wagonu, w którym ukryłem rannego i przewiozłem go do Chełma. Tam dorożką przy pomocy członków miejscowej konspiracji odwiozłem rannego do szpitala PCK. Placówka ta przyjmowała rannych partyzantów dywizji oczywiście nie jako rannych żołnierzy, ale jako ofiary napadów UPA. Wszyscy wiedzieli, że UPA masowo morduje Polaków i nikogo to nie dziwiło…

Stanisław Maślanka, co sam przyznaje, mógł swoje zadania wykonywać dzięki pomocy kolejarzy z Dorohuska i znakomicie działającej placówki AK w tej miejscowości. Dzięki nim punkt przerzutowy Jagodzin-Dorohusk działał dobrze, a przede wszystkim bez wpadek.

W stanie skrajnego wyczerpania

– Jak potrzebowałem pomocy, dzwoniłem do kolejarzy w Dorohusku i stawiałem ich w pełne pogotowie – wspomina Stanisław Maślanka. – Nigdy mi nie odmawiali. Było to bardzo ważne, bo punkt przerzutowy musiał działać jak w zegarku. Kurierzy jeżdżący z Warszawy na Wołyń wykonywali bardzo niebezpieczną misję. Niektórzy wykonywali ją w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego. Pamiętam, że jeszcze zanim dywizja przeszła tory, przyjechał do mnie łącznik z Warszawy. Z początku podszedłem do niego podejrzliwie. Był w mundurze SS-Galizien, miał karabin. Okazało się jednak, że zna hasło i mówi po polsku. Pomogłem mu załatwić swoje sprawy i przy okazji zapytałem – jak mu się jeździ? – On odpowiedział – Już ledwie żyję. Taką trasę można pokonywać raz czy dwa, ale jak się jeździ bardzo często, to można zwariować. Człowiek stale żyje w nerwowym napięciu.

Gdy dywizja na dobre zainstalowała się na Lubelszczyźnie, Stanisław Maślanka postanowił do niej dołączyć.

Opuszczenie Jagodzina

– Pojechałem na Lubelszczyznę i jakoś ją odnalazłem – wspomina. – U majora „Kowala” trwała akurat odprawa. Przyjął mnie natychmiast i kazał złożyć bardzo szczegółową relację z sytuacji na Wołyniu. „Kowala” interesowały wszystkie szczegóły. Pytał mnie o przeprawę przez tory itp. Gdy powiedziałem już wszystko, to mówię do „Kowala”, to teraz panie majorze, ja już w dywizji zostaję. Ten się podniósł i wrzasnął – co?! Wynoś się prędko do Jagodzina. To jest ostatni kawałek ziemi wołyńskiej, z którym mamy jeszcze łączność. Wróciłem więc do Jagodzina i trwałem tam niemal do samego wkroczenia Armii Czerwonej. W pewnym momencie po fałszywym alarmie zaczęła się ewakuacja stacji za Bug, w jej ramach wyjechała także moja mama, zatrzymując się u swojej rodziny w Chełmie. Ja zgodnie z rozkazem „Kowala” zostałem. Po pewnym czasie z Dorohuska dostałem telefon, że do Jagodzina jedzie pociąg z Niemcami, którzy chcą ponownie obsadzić stację. Myślę, niech jedzie. Podniosłem semafor, dając znać maszyniście pociągu, że droga jest wolna. Stanąłem też przed stacją w Jagodzinie, żeby przywitać załogę wracającą na posterunek. Jeden z Niemców zdumiał się na mój widok i zapytał – co ty tu robisz? – Służę do końca! – odpowiedziałem z dumą. Niemiec poklepał mnie po plecach, powiedział gut. Jego uznanie przydało mi się w momencie, gdy Niemcy ostatecznie z Jagodzina się wycofywali. Niemiec przyszedł do mnie i powiedział – słuchaj, dziś odjedzie z Jagodzina ostatni pociąg. Jutro, albo pojutrze będą tutaj Sowieci. Zabieraj się z nami. Zgodziłem się, dali mi wagon, bym z ojcem zabrał, co się da z naszego ruchomego majątku i zaczęliśmy się szybko pakować. W Jagodzinie jako łącznik nie miałem już co robić. Placówki, z którymi wcześniej współpracowałem żyły własnym życiem, żadne meldunki do nich nie przychodziły. Z Niemcami wyjechaliśmy na Lubelszczyznę. Zatrzymaliśmy się na jakiejś małej stacyjce, bo dalej pociąg nie jechał. Za parę dni na Lubelszczyznę weszli Sowieci i Wojsko Polskie. Wkrótce na ulicy zobaczyłem człowieka, bacznie się rozglądającego. Podszedł do mnie i zapytał o drogę. Po akcencie od razu poznałem, że to nietutejszy. – Pytam więc – pan z Wołynia? – On skinął głową. Wtedy indagowałem dalej. Idzie pan z dywizji. On po raz kolejny skinął głową i rzucił krótko – rozbroili nas! – Stąd się dowiedziałem, że dywizji już nie ma. Za kilka dni Sowieci na tyle umocnili się na Lubelszczyźnie, że uruchomili komunikację kolejową.

Ucieczka do lasu

– Przekuli tory na szerokotorowe i pociągi ponownie zaczęły po nich jeździć. Ojciec wtedy orzekł, że nie ma co siedzieć na tej stacji, tylko trzeba jechać do Chełma i jakoś urządzić się i zacząć nowe życie. Liczył, że na kolei dostanie jakąś pracę. Przełożyliśmy więc nasze rzeczy do wagonu na szerokich torach i podczepieni do jakiegoś składu pojechaliśmy do Chełma. Okazało się, że w Chełmie było nie tylko miejsce dla toromistrza, ale także mieszkanie w jednym z budynków stacyjnych. Mieliśmy gdzie się urządzić. Chodząc po Chełmie co rusz natykałem się na żołnierzy dywizji, którzy snuli się po ulicach, szukając dla siebie jakichś melin, w których mogliby ukryć się przed mobilizacją. Cztery roczniki 1921, 1922, 1923, 1924 podlegały powołaniu do wojska. Ci, co byli za Bugiem na Wołyniu zostali zmobilizowani niemal w całości od 18 do 60. Tu do armii miały pójść przede wszystkim te cztery roczniki. Większość żołnierzy dywizji pochodziła zaś właśnie z nich. Wkrótce więc zaczęły się wyłapywania żołnierzy, a także aresztowania. Niektórzy trafiali na wywózkę na Wschód. Ja zacząłem pracować w starostwie, ale wkrótce ponownie znalazłem się w konspiracji. W Chełmie zamelinowało się wielu oficerów dywizji, którzy ją organizowali. Wśród nich był m.in. „Mohort” zastępca „Korda”, „Hincza” i jeszcze ktoś. Trzeba było jednak bardzo uważać, żeby nie wpaść. Wpadka jednego człowieka ciągnęła z reguły za sobą następne. Jak się załamał, to aresztowano kilkunastu ludzi. Ja sam zacząłem się bać. Wojna się skończyła i zachowując kontakt z Powiatową Komendą WiN w Chełmie wyjechałem na Zachód, żeby rozejrzeć się w możliwościach urządzenia się tam i zejścia UB z oczu. Po rekonesansie wróciłam do Chełma i słyszę, że UB bardzo się moją osobą interesowało, rozpytując wiele osób. Uznałem, że nie ma co czekać na aresztowanie i poszedłem do lasu…

c.d.n

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply