W sztabie i na uczelni

Okazało się, że sanitariusz ukraiński postanowił zabić wszystkich kolegów, by nie dostali się w nasze ręce. Jedynie szybkie działanie sapera udaremniło mu dokonanie całkowitej zagłady rannych i chorych.

– W trakcie następnych dni przymierzaliśmy kolejne partie lasów, ale nie udało się nam spotkać żadnego upowca. – wspomina Józef Czerwiński – Odkrywaliśmy w lesie wiele zamaskowanych bunkrów, ale wszystkie były puste. Któregoś dnia przeczesując las spotkaliśmy mężczyznę, który na widok żołnierzy zaczął uciekać. Ci go jednak złapali. W toku przesłuchania, przyznał się, że nosił żywność do bunkra. Żołnierze natychmiast ruszyli szukać bunkra, ale nic nie znaleźli. Wzięliśmy wtedy zatrzymanego pod lufy i kazaliśmy się zaprowadzić. Zaprowadził on żołnierzy na wzgórek i podniósł jedną z rosnących sosenek. Wyszła wraz z drewnianą skrzynką, która zakrywała wejście do bunkra. Wezwaliśmy znajdujących się w nim upowców do wychodzenia z rękami do góry. W odpowiedzi rozległy się strzały. Wydałem wtedy rozkaz saperowi by robił swoje. Wyjął on kostkę trotylu z zapalnikiem i wrzucił do bunkra. Nastąpił wybuch i strzały umilkły. Żołnierze wyskoczyli do środka i po kilku minutach wyciągnęli z kryjówki paru ogłuszonych mężczyzn. Byli to ranni lub chorzy.

Sanitariusz zabijał rannych

– Znajdował się z nimi także lekarz Niemiec. Wyjasniła się też sprawa strzelaniny w bunkrze. Okazało się, że sanitariusz ukraiński postanowił zabić wszystkich kolegów, by nie dostali się w nasze ręce. Jedynie szybkie działanie sapera udaremniło mu dokonanie całkowitej zagłady rannych i chorych. Widziałem ich później, przyprowadzonych do sztabu pułku. 11 maja podsumowano rezultaty działalności 12 zbiorczego punktu piechoty. Zapisał on na swym koncie 40 zabitych i wziętych do niewoli członków UPA. Generał Stefan Mossor udekorował najbardziej zasłużonych żołnierzy i oficerów. Następnego dnia nasz pułk przeszedł do nowego rejonu działań w rejonie drogi Baligród – Wola Miechowa. Teren tu był zupełnie pusty i dziki. Działał tu kureń „Rena”. To tu za Baligrodem, w pobliżu wysiedlonej wsi Jabłonki, z rąk UPA zginął Świerczewski. Zabijając go nacjonaliści ukraińscy wydali na siebie wyrok. Jestem przekonany, że zasadzka na niego była kroplą, która przelała czarę goryczy. Za kureniem „Rena” uganialiśmy się przez kilka dni, przeszukując lasy pod Baligrodem, ale bez większych rezultatów. Raz tylko w nocy z 12 na 13 maja nawiązaliśmy kontakt ogniowy z bandą. Doszło do wielkiej strzelaniny, która wystraszyła korespondentów gazet centralnych, którzy przyjechali do 12 pułku.

huraganowy ogień

– Po kilku dniach pobytu w okolicach Baligrodu wycofano nas w okolicę Sanoka. Znów czesaliśmy lasy szukając sotni „Hromenki”. 22 maja przeczesywaliśmy partię lasów, w której według zdobytych informacji ostatni raz ją widziano, ale nigdzie śladów bandy nie było. Po południu solidnie zmęczeni udaliśmy się tyralierą na kolejne wzniesienie porośnięte lasem o dość gęstym poszyciu. Już zbliżaliśmy się do szczytu, licząc, że tam zatrzymamy się na wypoczynek, gdy nagle dostaliśmy się pod bardzo silny ogień z lewej strony. Zaterkotało co najmniej kilkanaście karabinów maszynowych i automatów. Kierowany na nas huraganowy ogień, w jednej chwili skosił pięciu żołnierzy! Jednocześnie banda ruszyła w dół szybko znikając z pola ostrzału. Żołnierze, którzy byli najbliżej zdążyli dać ognia kładąc czterech i jednego raniąc. Reszta ruszyła pogoń. Nim zawróciliśmy tyralierę, bandyci byli już daleko. Dowódca sotni zastosował fortel. Wiedząc, że masyw leśny jest otoczony przez wojsko i trudno mu będzie się przebić się przy pomocy ataku, postanowił zaskoczyć przeszukującą las tyralierę. Wybrał takie miejsce, żeby żołnierze byli zmęczeni.

Całkowite zaskoczenie

– W zasadzce pod szczytem góry brało udział około 30 ludzi, jeden przy drugim, dobrze zamaskowanych. Z przodu rozmieszczono tych, którzy mieli broń maszynową i automatyczną. Ich ogień całkowicie nas zaskoczył. Szliśmy za sotnią jeszcze półtorej doby. W nasze ręce wypadło jeszcze dwóch upowców, z których jeden wolał się zastrzelić niż poddać. Jeszcze wiele dni krążyliśmy po lasach tropiąc bandy UPA usiłujące przedostać się do Czechosłowacji. Działaliśmy już jednak w inny sposób, wyciągając wnioski z zasadzki, w którą wpadliśmy. Jak przeczesywaliśmy lasy, zawsze robiliśmy to dwoma tyralierami. Z przodu szła rzadsza a za nią w odległości 150-200 metrów druga gęstsza. Żadnego kontaktu bojowego z upowcami już jednak nie nawiązaliśmy. Krążyliśmy po lasach do połowy czerwca, kiedy to nasz pułk zakończył mój udział w Grupie Operacyjnej „Wisła” i otrzymał rozkaz powrotu do koszar. Załadowaliśmy się na wagony i pojechaliśmy do Szczecina. Ze stacji w szyku marszowym witani kwiatami przez mieszkańców szczecina wracaliśmy do koszar.

Apel poległych

Z pochwałą od dowódcy akcji „Wisła” w torbie polowej kroczyłem na czele kompanii w kierunku koszar. W uroczystość Wszystkich Świętych w 1947 r. na placu alarmowym 41 pułku piechoty podczas uroczystego apelu poległych czytałem jego treść. Pułk stał ustawiony w podkowę. Płonął potężny znicz. Grupa żołnierzy trzymała zapalona pochodnie. Z przejęciem wymawiałem donośnie nazwiska poległych na różnych polach bitewnych II wojny światowej. Po wymienieniu każdego z ważniejszych miejsc walki rozlegały się werble a kompania odpowiadała polegli na polu chwały a jedna z pochodni chyliła się ku ziemi i gasła. Na końcu czytałem nazwiska żołnierzy, którzy polegli w Bieszczadach. Z przejęciem czytałem: Kapral Jan Berdychowski, strzelec Czesław Kamiński, strzelec Józef Pustelnik, strzelec Wacław Gajek, strzelec Bronisław Jeb. Przy każdym z nich z kompanii, do której należał każdy żołnierz podała odpowiedź „poległ na polu chwały”. Grzmiały werble, gasła kolejna pochodnia. Ten apel chyba na zawsze zapamiętali jego uczestnicy. Ja także, nie tylko dla tego, że czytałem apel. Ci ostatni żołnierze należeli do mojej kompanii. Zginęli z rąk UPA na moich oczach. Ja po powrocie do koszar zdałem egzaminy, na podstawie, których zaliczono mi drugą klasę gimnazjum.

Nie matura lecz chęć szczera

Nie chciałem być bowiem oficerem, o których mówiło się – nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera! Chciałem być oficerem wykształconym. Nie wszyscy przełożeni to rozumieli. Gdy po powrocie z Bieszczad poprosiłem o dwa tygodnie urlopu wypoczynkowego, w celu złożenia egzaminów kapitan Gleich mój przełożony odmówił. Musiałem interweniować u zastępcy dowódcy 12 dywizji Piechoty do spraw polityczno- wychowawczych i majora Grysiaka, który urlopu mi udzielił. Egzaminy zdałem pozytywnie i poszedłem do trzeciej klasy gimnazjum. Za rok ukończyłem gimnazjum i zdałem maturę. Przełożeni skierowali mnie od razu do Wyższej Szkoły Oficerskiej mieszczącej się wówczas w Rembertowie. Po jej ukończeniu zacząłem działać nie tylko na niwie wojskowej, ale i cywilnej. Była wówczas taka zasada, że jej kierowano także w charakterze prelegentów wysyłano do zakładów pracy. Mnie to ominęło, bo trzech, którzy najlepiej zdali egzaminy kierowano do szkół w charakterze nauczycieli. Tych bowiem brakowało. Ja dostałem skierowanie do Liceum Ogólnokształcącego w Sulejówku. Mieściło się ono w dawnym dworku Józefa Piłsudskiego. Władze po wojnie przejęły go, przeznaczając na cele oświatowe. Wcześniej, w czasie wojny, Niemcy zajęli dworek i używali go do swoich celów.

W dworku Piłsudskiego

– W tym dworku zacząłem swoje związki z edukacją trwające po dziś dzień. Uczyłem tam w ramach pół etatu tylko przez rok, cały czas kształcąc się na Wyższej Szkole Oficerskiej. Gdy ją ukończyłem przełożeni oddelegowali mnie do Mińska Mazowieckiego gdzie na kursie doskonalącym dla oficerów byłem wykładowcą. Później przesunięto mnie do tworzonej właśnie Wojskowej Akademii Technicznej. Będąc w Warszawie podjąłem także dalsze studia na Uniwersytecie Warszawskim, kończąc dwa kierunki socjologię i pedagogikę. Mam więc dwa magisteria UW. Szybko zrobiłem też doktorat z socjologii i rozpocząłem przygotowywanie do habilitacji. Pracowałem początkowo w Wojskowej Akademii Technicznej w charakterze wykładowcy. Po pewnym czasie jednak ostro skonfliktowałem się z komendantem uczelni rosyjskim generałem Owczynnikowem. Jej kierownictwo całkowicie leżało w rękach radzieckich. Zastępcą Owczynnikowa także był oficer rosyjski. Mój konflikt z kierownictwem uczelni zaczął się, gdy zbudowano w niej nowy sztab. Od frontu mogli do niego wchodzić oficerowie od stopnia majora wzwyż a reszta musiała wchodzić bocznym wejściem idąc po błocie.

Kastowość w armii

– Ja byłem wówczas kapitanem i chociaż pełniłem funkcję i miałem podwładnych majorów, musiałem chodzić naokoło i wchodzić do sztabu bocznym wejściem. Oni wchodzili od frontu. Bardzo mnie to denerwowało. Na stołówce też był podział. W osobnej sali jadali oficerowie starsi a w osobnej młodsi. Sytuacja znów się powtarzała i ja z moimi podwładnymi nie mogłem zjeść obiadu. Na początku roku akademickiego w uczelni odbywała się narada partyjno-służbowa, trwająca dwa dni. Ja od razu zgłosiłem się do głosu, ale dopuszczono mnie dopiero pod koniec drugiego dnia. Wstałem i wypaliłem że – takiej kastowości nie było nawet w sanacyjnej armii polskiej przed wojną. – Sala przyjęła to owacją i biła mi brawo ponad minutę. Prezydium siedziało z kamiennymi twarzami. Komendanta jakby krew zalała. Czegoś takiego ze strony młodszego oficera się nie spodziewał. Musiał zmienić swoją praktykę i od tej pory, głównymi drzwiami sztabu mogli wchodzić wszyscy a nie tylko oficerowie starsi. Koledzy ostrzegali mnie jednak, że generał Owczynnikow tak tego nie zostawi i będzie się mścił. Nie mylili się wcale. Początkowo jednak generał nie miał do tego okazji. Gdy zabierałem głos na konferencji, wnioski awansowe już poszły do ministerstwa i komendant nie mógł ich cofnąć. Wkrótce więc zostałem awansowany na majora.

Upragniony awans

– Po upływie czterech lat mogłem awansować na podpułkownika, a po pięciu latach powinienem być pułkownikiem. Mój przełożony wnioski awansowe pisał, ale generał Owczynnikow wnioski te odrzucał. Po siedmiu latach noszenia dystynkcji majora okazało się, że jeżeli nie będę działał to aż do emerytury mogę nie zostać awansowany. Postanowiłem interweniować w ministerstwie Obrony Narodowej. Wiedziałem jednak, że jeżeli skieruję raport drogą służbową, to generał go odrzuci i nie skieruje dalej. Nie pisałem więc raportu, a tylko list do wiceministra obrony narodowej, którym był wówczas Wojciech Jaruzelski z prośbą o wyznaczenie mi daty i godziny przyjęcia w osobistej sprawie. Napisałem w liście, że czuję się dyskryminowany przez komendanta akademii i chciałbym wyjaśnić swoje perspektywy dalszego pozostawania w wojsku. List zawiozłem osobiście do sekretariatu wiceministra i czekałem na odpowiedź. Za dwa czy trzy dni dzwoni do mnie kadrowiec i mówi, że wiceminister mnie nie przyjmie i rozmowy nie będzie. Zdrętwiałem w pierwszej chwili, myśląc, że ten skontaktował się z komendantem i dał mu swoje przyzwolenie na dalsze dyskryminowanie mojej osoby. Kadrowiec szybko jednak wyjaśnił, że moja rozmowa z wiceministrem nie jest potrzebna, bo ten od ręki podpisał wniosek awansujący mnie na podpułkownika. Jaruzelski zadziałał ponad głową komendanta.

Utajnione badania
Jednocześnie jednak, żeby nie był żadnego „ale”, zostałem przeniesiony. Najpierw do Wojskowej Akademii Politycznej a następnie do Akademii Sztabu Generalnego, z której odszedłem na wojskową emeryturę w 1991 r. w stopniu pułkownika. Kontynuowałem też pracę naukową robiąc habilitację i uzyskując tytuł profesora. Cały czas pracowałem także na uczelniach cywilnych. Swoistą ciekawostką jest, że zarówno mój doktorat jak i habilitacja nigdy nie zostały opublikowane. Pisałem w nich o stosunkach i postawach światopoglądowych w wojsku. Oparte były na socjologicznych badaniach anonimowych przeprowadzonych wśród kadry i jej rodzin. Ich wyniki nie były zgodne z oczekiwaniami “naczalstwa” i to nakazało bezwzględnie je utajnić. Wynikało z nich bowiem, że wbrew oficjalnie głoszonym twierdzeniom, kadra zawodowa w wojsku, wcale nie wyznawała światopoglądu materialistycznego, ale w zdecydowanej części była wierząca. Nie manifestowała swojej wiary w sposób demonstracyjny, ale po cichu praktykowała. Dzieci kadry były chrzszczone, przystępowały do sakramentów a oficerowie jak i podoficerowie chodzili do kościoła, tyle tylko, że po cywilnemu i nie do swoich parafii. „Kultura świecka” robiła wśród niej bardzo niewielkie postępy. Oficjalnie rzecz jasna było inaczej. W trakcie pracy w Akademii Sztabu Generalnego wykładowcy, żeby nie zapomnieli jak wygląda służba liniowa, byli kierowani do jednostek wojskowych. Mnie też to spotkało. Skierowano mnie na dwa lata do Marynarki wojennej. Na okrętach nie pływałem. Przydzielono mnie bowiem do jednostki obrony wybrzeża.

W baterii na Westerplatte

Konkretnie zaś do baterii artylerii nadbrzeżnej przy Westerplatte, ryglującej wejście do portu w Gdańsku. Służyłem w niej przez dwa lata. Dlatego też oprócz stopnia pułkownika posiadam jeszcze stopień komandora. Po przejściu na emeryturę, pomimo, że w wojsku nasłużyłem się dostatecznie, bo łącznie z partyzantkę czterdzieści siedem lat, nie przerwałem swojej aktywności dydaktycznej i naukowej. Obecnie nadal jestem profesorem socjologii w prywatnej Wyższej Szkole Pedagogicznej Towarzystwa „Wiedzy Powszechnej”. Realizuję w niej 64 rok swojej pracy dydaktycznej. Prowadzę wykłady i seminarium magisterskie. Cały czas utrzymywałem rzecz jasna kontakty ze środowiskiem byłych żołnierzy 27 wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Zarówno oficjalne w ramach sekcji AK przy ZBOWiD-zie, jak i towarzyskie. Chcąc oddać hołd moim przełożonym z dywizji, a także towarzyszom broni, podjąłem się jeszcze w latach 70-tych spisania swych wspomnień, które zatytułowałem „Z wołyńskich lasów na berliński trakt”. Nie są to oczywiście typowe wspomnienia. Starałem się w nim zawrzeć także wspomnienia innych osób, kolegów z Wołynia i 27 WDP AK. Chciałem, by zawierały jak najwięcej informacji i śladów, które kiedyś wykorzystają przyszli badacze piszący już naukowe opracowania. Moja książka została bardzo dobrze przyjęta przez czytelników. Po pierwszym wydaniu otrzymałem wiele listów i relacji od współuczestników walk i zdarzeń. Powiększyły one moją wiedzę o tamtych trudnych czasach i późniejszych losach ludzkich. Spożytkowałem je przy przygotowaniu drugiego wydania, nanosząc sprostowania i uzupełnienia. Przeglądając opracowania ukazujące się współcześnie na temat Wołynia i 27 WDP AK mogę stwierdzić, ze moja książka była jedną z tych, które w latach siedemdziesiątych przetarła dla nich szlaki.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply