W oddziale “Babinicza”

Początkowo wyglądało tak, jak gdyby władze komunistyczne się nami nie interesowały. Poruszaliśmy się swobodnie po terenie. W biały dzień w demonstracyjny sposób maszerowaliśmy przez wsie, bo dodać ducha ludziom, by wiedzieli, że komuniści nie sprawują władzy w terenie, że nie trzeba się ich bać.

Wincenty Soliński żołnierz Konspiracyjnego Wojska Polskiego, to jeden z tych członków tej formacji, który za swój patriotyzm został skazany na karę śmierci. Tylko dzięki amnestii nie dostał kuli w tył głowy. Wyrok zamieniono mu na długoletnią odsiadkę, w trakcie której zwiedził najcięższe więzienia przeznaczone dla więźniów politycznych PRL.

– Urodziłem się w 1928 r. w chłopskiej rodzinie we wsi Wróble w powiecie wieluńskim – wspomina. – Rodzice mieli na imię Kacper i Franciszka. Mieszkali oni w tej wsi od pokoleń, prowadząc wielohektarowe gospodarstwo rolne. Byłem ich kolejnym dzieckiem. Rodzice mieli w sumie dziewięcioro dzieci. Starali się nas wychować na porządnych ludzi. Od dziecka wpajali nam umiłowanie ojczyzny, którą kochali po swojemu, po chłopsku, traktując to jako naturalny obowiązek. Gdy wybuchła wojna, zdążyłem ukończyć czwartą klasę szkoły powszechnej. Pamiętam, że 1 września 1939 r. ojciec tuż po czwartej rano obudził nas i kazał wyjść na podwórko. – Chodźcie szybko – wołał, bo samoloty lecą. – Samolot to wtedy stanowił ogromną nowość. Słyszeliśmy, że coś takiego jest, ale żaden z nas samolotu na oczy nie widział, a przede wszystkim nie zdawał sobie sprawy, do czego on służy. Przeleciała nad nami eskadra, licząca cztery samoloty, z krzyżami na skrzydłach.

Nalot na Wieluń

– Ojciec od razu spochmurniał i powiedział, że to niemieckie. Wtedy jeszcze nie kojarzyliśmy tego z wojną. Patrzyliśmy na kolejne eskadry samolotów, lecących w stronę Wielunia. Dopiero, jak za kilkanaście minut usłyszeliśmy dochodzące od strony miasta wybuchy i zobaczyliśmy dymy, zrozumieliśmy całą grozę sytuacji. Pojęliśmy również, co to jest wojna. Niemieckie samoloty niewielkimi eskadrami liczącymi po trzy, cztery sztuki przelatywały nad nami przez cały dzień , zrzucały bomby na Wieluń i wracały. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się , że w Wieluniu podczas nalotów zginęło ponad tysiąc osób! Wojna dla nas szybko się zakończyła i zaczęła się okupacja. Nasze tereny zostały pod nazwą Warthegau, czyli Kraj Warty przyłączone do Rzeszy. Początkowo z rodzeństwem pracowaliśmy w gospodarstwie ojca. W 1942 r. zostaliśmy wysiedleni. Przyszedł żandarm i powiedział, ze mamy dziesięć minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Poszedł dalej, a ja w tym czasie razem z najstarszą siostrą uciekłem do lasu. Moich rodziców z rodzeństwem i dwoma wujkami wywieziono do Wielunia, a z niego do obozu pracy w Niemczech. Ojciec zmarł w nim już po miesiącu. Matkę schorowaną z młodszymi dziećmi Niemcy zwolnili, zezwalając na powrót w rodzinne strony. Jak rodziców Niemcy zabrali, to zaplombowali dom i sobie poszli. Myśmy z siostrą plomby zerwali i zaczęli wynosić rzeczy, których rodzice z oczywistym powodów nie mogli zabrać ze sobą i ukrywać w stodole. Schowaliśmy tam m.in. ubrania, pościel, mąkę itp. Później nasze gospodarstwo zostało dołączone do innych z nim sąsiadujących. Nie zostały one przekazane Niemcom, bo tutejsza ziemia była licha i ci nie chcieli jej brać. Niemcy ustanowili nad tymi gospodarstwami tylko jednego administratora.

Łącznik AK

– Ten zatrudnił mnie i jakiś czas pracowałem u niego na roli. Później poszedłem do pracy w cegielni, odległej od domu o 5 km. Wiązało się to jednak z pewnym przywilejem. Mogłem mieć rower i dojeżdżać nim do roboty. Polacy nie mogli posiadać rowerów bez specjalnego zezwolenia. Wtedy też związałem się z AK, której komórka wykorzystywała mnie jako łącznika. Jeżdżąc do miejscowości, w których były cegielnie, przewoziłem również meldunki konspiracyjne. Często jeździłem z nimi do Łasku i Krzyworzeki. Pod koniec wojny, gdy sowiecko-niemiecki front ustabilizował się na Wiśle, Niemcy zapędzili mnie tak jak wielu innych młodych ludzi do kopania okopów w rejonie Osjakowa. Wówczas też wykorzystywano mnie jako łącznika. Często, jak pamiętam, jeździłem do Zabłocia, w którym lokal kontaktowy, do którego zawoziłem meldunki, mieścił się u fryzjera. Jak Sowieci w styczniu 1945 r. wkroczyli na Ziemię Wieluńską, to wróciłem do domu. Wszyscy czekali, co teraz będzie. Nikt nie wiedział, czego można się po Ruskich spodziewać. W naszej wsi mieszkał pochodzący z Kresów Wschodnich akowiec Wyręba pseudonim „Wilga”. Jak ze mną rozmawiał, to opowiadał, jak Sowieci zachowywali się po zajęciu naszych Ziem Wschodnich. Twierdził, że tak samo zaczną działać i tu, czyli aresztować wszystkich akowców i zaprowadzać swoje porządki. Po jakimś czasie powiedział mi, że tworzy się Konspiracyjne Wojsko, które będzie walczyć z Sowietami i ich pachołkami. Zapytał mnie, czy nie chciałbym do niego wstąpić.

Dowódca ze Skomlina

– Powiedział, że on już jest jego członkiem i zajmuje się tworzeniem oddziału, który będzie działać tu w okolicy. Zgodziłem się i przyszedłem na pierwsze spotkanie w gajówce pod lasem, leżącej niedaleko naszego domu. Okazało się, że Wyrębie udało się namówić oprócz mnie jeszcze sześciu chłopaków z naszej wioski. Pamiętam, że wśród nich byli: Franciszek Powidz, Władysław Mamzer, Zimnowoda, Żelazko, Kozłowski i Kurdysz. Oprócz grupy z mojej wioski wśród kandydatów do oddziału zobaczyłem też kilku chłopaków , których znałem z widzenia, mieszkających w Przedmościu. Którejś nocy, ktoś w mundurze zastukał w okno i powiedział, ze oddział jest mobilizowany. Udałem się więc na miejsce zbiórki i stałem się żołnierzem oddziału „Babinicza”, czyli por. Alfonsa Olejnika, starszego ode mnie o kilka lat, bo urodzonego w 1921 r. w niedalekim Skomlinie. Brał on udział w Kampanii Wrześniowej jako elew Podoficerskiej Szkoły Piechoty w Śremie. Ukończył w czasie okupacji podchorążówkę i konspiracyjnie zdał maturę. Walczył następnie w Brygadzie Świętokrzyskiej AK. Jako partyzant o pseudonimie „Kmicic” zetknął się ze Stanisławem Sojczyńskim, zastępcą komendanta AK w Radomsku, pseudonim „Zbigniew”, który po wojnie przyjął pseudonim „Warszyc” i zaczął tworzyć Konspiracyjne Wojsko Polskie. Czynił to na bazie tych członków AK, którzy podzielali jego ocenę sytuacji, w jakiej znalazła się Polska i chcieli dalej walczyć z nowymi okupantami. Gdy spotkałem się po raz pierwszy z „Babiniczem”, był on porucznikiem i bardzo dobrym oficerem. Przywiązywał dużą wagę do szkolenia żołnierzy. Większość z nas nie miała przecież żadnego przeszkolenia czysto wojskowego i wszystkiego musieliśmy się nauczyć. Uczyliśmy się więc wszystkiego od musztry począwszy, na taktyce i terenoznawstwie kończąc. „Babinicz” chciał, byśmy jak najbardziej przypominali regularny oddział wojska, a nie jakąś zbieraninę.

Leśne życie

– Dbano więc w oddziale o dyscyplinę, przestrzegano regulaminu służby wewnętrznej. Wszyscy chodzili w mundurach. Sporo czasu poświęcaliśmy też szkoleniu ogniowemu i obsłudze broni. Posiadane przez nas uzbrojenie pochodziło, jak się to mówi, z różnych parafii. Mieliśmy karabiny, pistolety i automaty produkcji polskiej, niemieckiej, radzieckiej, czeskiej i austriackiej. Niektóre posiadane przez nas karabiny pochodziły jeszcze z czasów I wojny światowej. Musieliśmy znać się na każdym typie broni, żeby w razie czego wziąć do ręki karabin poległego kolegi i nim walczyć. Ja miałem pistolet, chyba ruską tetetkę, mauzera, a później ruski karabin maszynowy Diegtiariewa. Kolega miał zaś colta, wielkiego kalibru, strzelającego jak armata i ruską pepeszę, zdobytą po rozbrojeniu w pociągu jakiegoś krasnoarmiejca. Tuż po wojnie na naszym terenie Ruscy też jeszcze bowiem byli. Początkowo wyglądało tak, jak gdyby władze komunistyczne się nami nie interesowały. Poruszaliśmy się swobodnie po terenie. W biały dzień w demonstracyjny sposób maszerowaliśmy przez wsie, bo dodać ducha ludziom, by wiedzieli, że komuniści nie sprawują władzy w terenie, że nie trzeba się ich bać. Razem z nami jechał też tabor, składający się z dwóch wozów, z których każdy był zaprzężony w dwa konie. W oddziale mieliśmy też dwa konie do jazdy wierzchem. Przeprowadzaliśmy też wtedy pierwsze akcje. Polegały one głównie na zatrzymywaniu pociągów i rozbrajaniu jadących nimi żołnierzy, milicjantów czy ubowców. Zabieraliśmy im z reguły broń i mundury.

Poparcie ludności

– Odbywało się to przeważnie bez jednego wystrzału. Żołnierze i milicjanci byli kompletnie zaskoczeni. Żaden z nich nie stawiał oporu. Nie spodziewali się, że na tych terenach może istnieć jakaś partyzantka. Oddział nasz liczył wtedy około 70 osób. Mógł on funkcjonować tylko dzięki poparciu miejscowej ludności. Jak wchodziliśmy na noc do wioski, to bez problemu przyjmowano nas na kwatery. Zawsze jakieś trzy, czy cztery gospodarstwa były zaangażowane w organizowanie nam noclegu i wyżywienia. By nakarmić 70 chłopa trzeba było robić od razu świniobicie itp. Oczywiście zachowywaliśmy środki ostrożności. Bo we wsi UB i KBW bardzo łatwo mogło nas otoczyć . Na nocleg we wsiach zatrzymywaliśmy się też tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy było zimno. Najczęściej kwaterowaliśmy w lesie w pobliżu zaprzyjaźnionych gajówek. Spaliśmy najczęściej w namiotach i szałasach. Na miejsce postoju wybieraliśmy z reguły miejsca, gdzie w lesie była woda. Działała jakaś studnia lub płynął potok. W niedzielę zawsze przyjeżdżał do nas ksiądz, który doprawiał Mszę św. Gdy kwaterowaliśmy w Lasach Parzymiechskich, to z posługą duchową odwiedzał nas, jak pamiętam, ks. Krzemiński z Praszki. Później został aresztowany przez UB i skazany na 6 lat więzienia.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply