w nowej rzeczywistości

Przybiegł do mnie i zapytał – czy się nie boję przyznawać do akowskiej przeszłości? – Był to ciekawy człowiek. Przyszedł do Polski z I Armią WP, wcześniej przeszedł Syberię i był nawet zdegradowany. Gdy usłyszałem jego pytanie, zdumiałem się. Machnąłem ręką i powiedziałem, że to już przecież nie te czasy. On się usztywnił i powiedział. – Ja tym skurwysynom dalej nie wierzę.

W nowej jednostce Informacja Wojskowa zaczęła uważnie obserwować Eugeniusza Pindycha. – Któregoś dnia zadzwonił do mnie dyżurny podoficer kompanii i powiedział – panie poruczniku, szef wydziału informacji wzywa was na rozmowę – wspomina Eugeniusz Pindych. – Nie bardzo się tym wystraszyłem. Zgłosiłem się do szefa informacji, który zaczął pytać mnie o ogólne rzeczy o kompanii, o nastroje wśród żołnierzy itp. Odpowiedziałem mu również ogólnie, co i jak. On słuchał, słuchał i w końcu powiedział – no, dobrze, napiszcie wszystko na papierze i podrzućcie. – Polecenie to oczywiście wykonałem. Za jakieś dwa tygodnie wezwano mnie ponownie i zaczęto wypytywać szczegółowo – skąd pochodzę? – kim jest mój ojciec, kim matka? – powiedzcie coś więcej o rodzinie itp. Na zakończenie rozmowy znowu usłyszałem rozkaz – opiszcie to wszystko i przynieście. Znowu zastosowałem się do tego polecenia i za jakieś dwa tygodnie ponownie wezwano mnie do informacji, gdzie zaczęto pytać, co robiłem w czasie wojny? Czy pracowałem, a może byłem w partyzantce itp. Odpowiedziałem, że w żadnej partyzantce nie byłem, a jak front się zbliżał, to wyjechałem z rodzicami na wieś. Oficer informacji nie ustępował i zapytał – A na tej wsi to coście robili? – Była tam pewnie jakaś partyzantka? Powiedziałem, że żadnej partyzantki w tej wsi nie było, tylko grupa samorzutnie utworzonej samoobrony, która broniła mieszkańców przed nożami Ukraińców, którzy chcieli ich wymordować.

Napisałem te bzdury

– Nie za bardzo był usatysfakcjonowany moją odpowiedzią , ale pokiwał głową i jak zwykle powiedział – wszystko to opiszcie. – Napisałem mu te bzdury i wydawało się, że się ode mnie odczepi. Przez jakiś czas informacja dała mi spokój i już zapomniałem, że istnieje i działa. Nagle za pół roku znów jestem wzywany do jej szefa. Znów z głupia frant zapytał mnie – co tam słychać w kompanii? Zanim zdążyłem mu odpowiedzieć, sam oświadczył – no tak, my wiemy, że wasza kompania należy do najlepszych w jednostce, a wy jesteście jednym z przodujących dowódców, ale powiedzcie, może za granicą kogoś macie? Nogi się wtedy pode mną ugięły, bo, jak raz, miałem krewnych w Stanach Zjednoczonych i we Francji. Do USA pojechał po I wojnie światowej brat mojej matki Aleksander, a jej brat Oleg też w tym samym czasie udał się do Francji. O tym wujku w USA postanowiłem nic informacyjnemu nie mówić. Wiedziałem bowiem, że nie żyje, bo zginął w wypadku samochodowym. Miał wprawdzie syna, kształcącego się na księdza i dwie córki, ale zdecydowałem się nic o nim nie mówić. Oficer, mający rodzinę w Ameryce, to był potencjalny kandydat ma szpiega. Przyznałem się natomiast do rodziny we Francji. Z nią bowiem przed wojną utrzymywaliśmy kontakt. Pamiętam, że w 1935 r. przyjechali nawet do nas na urlop do Kowla. Walę więc temu informacyjnemu, że przed wojną brat mojej matki mieszkał w Lille we Francji.

Uderzyła bomba

– Tak – ożywił się informacyjny i zaraz zapytał – a co on tam robił? – Odpowiedziałem mu, że pracował w hucie. – Informacyjny od razu zapytał – a co on teraz robi? Odpowiedziałem – nie wiem! – Dodałem tylko, że słyszałem od ojca, że podczas wojny w przyfabryczny dom wuja uderzyła bomba, zginęła od niej ciotka, czyli żona wuja, a także ich córka, że wuj ocalał i poszedł do partyzantki walczyć z hitlerowcami. – A do jakiej partyzantki? – zainteresował się zaraz informacyjny. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie wiem. No, to o tym wszystkim napiszcie. – Oczywiście napisałem i od tego czasu informacyjny mnie już się nie czepiał. W 1952 r. wysłano mnie do Poznania do Oficerskiej Szkoły Wojsk Pancernych na dwuletni kurs dowódców batalionu. Ukończyłem go z wyróżnieniem. Początkowo miałem zostać skierowany do Katowic, ale ostatecznie udało mi się załatwić przydział do Lublina. Objąłem tu stanowisko dowódcy kompanii czołgów. W 1957 r. na poligonie w Drawsku Pomorskim odbywały się wielkie ćwiczenia Układu Warszawskiego, w którym moja jednostka też brała udział. Trwały one kilka tygodni i były bardzo udane. W ich ostatnim dniu uległem jednak ciężkiemu wypadkowi. Kierowałem dziesięcioma czołgami, które miały po rozpoznaniu odpierać ataki przeciwnika. Po rozpoznaniu każdy z czołgów miał zająć wskazane przeze mnie pozycje. Dziewięć czołgów to uczyniło, a jeden nie. Źle pracował mu silnik i ciągle gasł.

Pod czołgową gąsienicą

– Wreszcie widzę, że ruszył. Chciałem mu wskazać dla niego pozycję. Widzę, jak zjeżdża z drogi, na pole i wali na mnie. Sygnalizuję mu, żeby się zatrzymał. Widzę głowę mechanika we włazie i ponawiam sygnały, by stanął, a on wali na mnie jak gdyby w ogóle mnie nie widział. Odskoczyłem tył i na nieszczęście zawadziłem o kamień i się przewróciłem. Jedna z nóg dostała się pod gąsienicę. Zanim straciłem przytomność, zdążyłem odpiąć pas i zrobić opaskę uciskową na nodze. Zaraz zjawili się sanitariusze, którzy wzięli mnie na nosze i umieścili w karetce. Ta najpierw zawiozła mnie do ośrodka w Mirosławcu , gdzie założono mi profesjonalny opatrunek. Później przetransportowano mnie do szpitala w Wałczu, gdzie zrobiono mi operację. Poskładano, podrutowano mi tę nogę, choć chirurg, który to zrobił orzekł, że moja prawa kończyna nadaje się w zasadzie do amputacji. Chciał, żebym podpisał zgodę na amputację. Nie chciałem się zgodzić. W nocy przyleciał wojskowy samolot, który przywiózł mnie do specjalistycznego szpitala w Warszawie. Tam czekała na mnie sala operacyjna i cały zespół chirurgów. Myślano, że jeszcze nie zostałem zoperowany. Gdy okazało się, że jestem już po operacji, zrobiono mi tylko prześwietlenie, by sprawdzić, czy w Wałczu nie odstawiono fuszerki. Gdy okazało się, że nie, powędrowałem z nogą w gipsie aż do biodra na szpitalną salę.

Niezdolny do służby liniowej

– W szpitalu tym łącznie z rehabilitacją przeleżałem półtora roku. Gdy w 1960 r. po sanatorium stanąłem na lekarskiej komisji wojskowej, ta orzekła, że nie nadaję się do służby liniowej. W związku z tym podjąłem pracę w sztabie w wydziale szkolenia. Po dwóch latach znów stanąłem na komisji, która tym razem orzekła – niezdolny do służby wojskowej w czasie pokoju. Dla mnie oznaczało to koniec służby i przejście na emeryturę. Niespodziewanie wezwał mnie do Warszawy dowódca artylerii Wojska Polskiego, który oświadczył, że mimo orzeczenia komisji lekarskiej może mi dać stanowisko kierownika bazy remontowej w Szczytnie na Mazurach. Nadmienił, że czeka na mnie domek i na pewno będę zadowolony. Gdybym był kawalerem, natychmiast pocałowałbym dowódcę artylerii w rękę. Wówczas jednak miałem dwoje dzieci i wiedziałem, że wcześniej czy później będą musiały pójść na studia do dużego miasta. Powiedziałem więc dowódcy artylerii, że nie mogę przyjąć jego propozycji. Ten oświadczył, że będą jeździli do Olsztyna. Tam zrobią maturę, a następnie zaczną tam studiować. Wytłumaczyłem mu i powiedziałem, że gdyby pan pułkownik dał mi skierowanie do Warszawy, to natychmiast bym ją przyjął. On jednak bezradnie rozłożył ręce i powiedział, że nie ma dla mnie w niej miejsca. Na razie w Lublinie dalej pracowałem w sztabie pomimo, że powinienem być od razu zwolniony z wojska. W sztabie jednak było stanowisko w dziale szkolenia zastępcy do spraw technicznych, które akurat wakowało. Na to samo stanowisko zaczął aspirować jednak mój kolega także oficer, który miał nade mną przewagę, bo w czasie okupacji walczył w szeregach Armii Ludowej. Był to, jak się po marksistowsku mówiło, po linii i na bazie.

Byłem za odważny

– Ja zaś nieopatrznie w 1957 r. na fali odwilży popaździernikowej, jak do władzy doszedł Gomułka przyznałem się, że należałem do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Szef sztabu jednostki Eugeniusz Patkowski, który do jednostki do Lublina przeszedł razem ze mną uznał, że źle robię. Przybiegł do mnie i zapytał – czy się nie boję przyznawać do akowskiej przeszłości? – Był to ciekawy człowiek. Przyszedł do Polski z I Armią WP, wcześniej przeszedł Syberię i był nawet zdegradowany. Gdy usłyszałem jego pytanie, zdumiałem się. Machnąłem ręką i powiedziałem, że to już przecież nie te czasy. On się usztywnił i powiedział. – Ja tym skurwysynom dalej nie wierzę. – Zapomniałem o tej rozmowie i przypiąłem sobie nawet do munduru odznakę ZBOWiD-u , do którego wstąpiłem sądząc, że dzięki temu ostatecznie przestaną się wszyscy mnie czepiać. Okazało się jednak, że szef sztabu, który nie wierzył w żadne zmiany w wojsku, miał rację. W 1961 r. , gdy ważyły się moje losy, oficer informacji Krokosz nie zgodził się, bym dalej został w jednostce w dziale szkolenia jako zastępca d.s. technicznych. Uznał, ze to stanowisko należy się innemu oficerowi, który nie był w AK, tylko w AL.

Przeniesiony do cywila

– W stopniu kapitana przeniesiono mnie do cywila z przyznaną III grupą inwalidzką. Otrzymałem rentę w wysokości 50 procent poborów. Musiałem szukać pracy , żeby utrzymać rodzinę. Żona bowiem nie pracowała. Dzięki znajomemu ojca przyjęto mnie na kurs dyżurnych ruchu. Ukończyłem go z wyróżnieniem, ale szybko okazało się , ze nie mogę w tym fachu pracować, bo na stanowisku dyżurnego ruchu trzeba mieć I kategorię zdrowia. Przeniesiono mnie ze stacji w Lublinie do Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych do działu regulaminów. Stamtąd przeniosłem się do Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, gdzie otrzymałem znacznie wyższą pensję. Najpierw kierowałem zajezdnią, a później przeszedłem do działu BHP, z którego w 1982 r. odszedłem na emeryturę. Zaangażowałem się w działalność społeczną na rzecz kombatantów. Najpierw w ZBOWiD-zie, a później, gdy zaistniały do tego warunki w lubelskim środowisku byłych żołnierzy 27 WDP AK. Początkowo pełniłem funkcję jego wiceprezesa, a następnie od 2005 r. prezesa. Staram się kontynuować dzieło swych poprzedników, zwłaszcza w zakresie upamiętniania 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, by gdy odejdą na wieczną wartę ostatni jej weterani, pamięć o nich nie zaginęła. Sporo w tym zakresie udało nam się zrobić. Dzięki naszym zabiegom w Lublinie mamy „Rondo 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK”. Mamy też „Rondo Henryka Cybulskiego”, komendanta wojskowej obrony Przebraża. Gimnazjum nr 14 w Lublinie otrzymało imię „27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK” Chcemy też nadać imię Dywizji innym placówkom oświatowym w regionie, zwłaszcza w miejscowościach związanych z bojami dywizji.

Na straży pamięci

– Mamy przygotowaną tablicę upamiętniającą zdobycie przez jeden z oddziałów dywizji pod Lubartowem pociągu niemieckiego i wzięcie do niewoli kilkudziesięciu jeńców. Zostanie ona umieszczona na budynku stacyjnym w Lubartowie. Mamy już sprawę dogadaną. Jeździliśmy też stale na Wołyń. Zawsze odwiedzamy Zasmyki, Przebraże i miejsce, w którym grupa „Gardy” forsowała Prypeć. Nasze środowisko mocno zaangażowało się w budowę w tam momentu, upamiętniającego tych jego żołnierzy, którzy tam polegli. Zaczął sprawę mój poprzednik – Leon Karłowicz, ale ciężka choroba uniemożliwiła mu dokończenie dzieła. Przyszedł do mnie i mówi – Gienek, zastąp mnie w tej budowie, bo ja jestem chory i będę leżał w szpitalu. Cóż było robić, z Leonem znałem się jeszcze od dziecka, bo jak jechałem z Kowla do dziadków w Janówce, to często razem łapaliśmy ryby. Później po wojnie staliśmy się powinowatymi, bo jego cioteczny brat ożenił się z moją cioteczna siostrą. Zająłem się więc sprawą budowy monumentu nad Prypecią. Z kilkom a kolegami pojechałem na Ukrainę do Ratna – miejscowości, leżącej kilka kilometrów od owej łąki nad Prypecią, na której poległo około dwustu naszych kolegów. Umówiliśmy ukraińską firmę, która zajęła się budową pomnika, na który Warszawa wyłożyła 10 tys. złotych. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, czyli na tę łąkę, to chłopi z pobliskiej wioski wskazali nam miejsce, gdzie w 1944 r. pochowali ciała naszych kolegów. Jeden z nich wspominał, ze jak w lipcu 1944 r. przyszli kosić tu trawę, to co rusz trafiali na rozkładające się trupy polskich partyzantów. Wszystkie poznosili i pochowali w jednym miejscu. W jego pobliżu zlokalizowaliśmy poświecony im pomnik. Ma on formę kopca, na szczycie którego stoi dziesięciometrowej wysokości krzyż. Odsłonięto go w 2004 r. Na uroczystość z tym związaną przybyły także władze miejscowe , zespół ukraiński, delegacja armii ukraińskiej, oprócz naszych księży wziął w niej udział także batiuszka prawosławny i okoliczni mieszkańcy.

Krzyż dla ofiary UPA

– Zwłaszcza pochodzący ze Szczodrohoszczy. Cała uroczystość odbyła się bardzo pięknie i podniośle. W jej trakcie przypomniano też, że Ratno było ośrodkiem, w którym miejscowi Ukraińcy udzielali schronienia Polakom. Jak zaczęliśmy się rozglądać po okolicy, to okazało się, że przed wojną we wspomnianej Szczodrohoszczy istniała polska szkoła, której dyrektorem był polski nauczyciel, mieszkający w tej miejscowości wraz z żoną i dwójką dzieci. Jak Sowieci zajęli Kresy, to dalej pozwolili pełnić mu tę funkcję. W czasie okupacji niemieckiej organizował on tajne nauczanie dla dzieci, zarówno polskich, jak i ukraińskich. W maju 1943 r. do jego domu wtargnęli bojówkarze z UPA i zamordowali go wraz z żoną i dwójką dzieci. Zapisał się on na tyle w pamięci tutejszych Ukraińców, którzy uznali, ze trzeba upamiętnić jego postać. Umieścili oni koło szkoły w wiosce obelisk, na którym umieścili napis: ”Pamięci dyrektora szkoły zamordowanego przez nieznanych sprawców w 1943 r.” Gdy zobaczyłem ten pomniczek otoczony płotem i kwiatami powiedziałem do kolegów – Bardzo dobrze, że Ukraińcy postawili ten monument, ale my ze swej strony powinniśmy postawić obok niego krzyż. – Przy okazji następnej wizyty dokonaliśmy poświęcenia 6- metrowego dębowego krzyża, który stanął przy postawionym przez mieszkańców Szczodrohoszczy obelisku. Uroczystość z tym związana też miała podniosły charakter. Wzięły w niej udział, co dla mnie jest stosunkowo ważne, dzieci ze szkoły, której dyrektorem był zamordowany.

Opieka nad cmentarzami

– Od 2005 r. , jak już wcześniej zaznaczyłem, organizujemy wycieczki na Wołyń, do udziału w których zachęcamy szczególnie przedstawicieli najmłodszego pokolenia, którzy powinni przejąć od nas pałeczkę. Staramy się też uczestniczyć w opiece nad cmentarzami wołyńskimi, na których m.in. spoczywają nasi towarzysze broni. W centrum zainteresowania lubelskiego środowiska pozostają zwłaszcza cmentarze w Zasmykach, Rymaczach i Porycku. Współpracujemy także ze „Wspólnotą Polską” w Kowlu, której prezesuje obecnie Wacław Herko. Jest to Polak, który także należał do wołyńskiej konspiracji. Po opuszczeniu rodzinnych stron przytulił się w Warszawie i podjął pracę w elektrociepłowni. Jego ojciec został w Kowlu. On w 1956 r. dostał zgodę i pojechał do rodzinnego miasta. Tam zobaczył swoją pierwszą miłość i pozostał w Kowlu. Pracował najpierw w elektrociepłowni w tym mieście. Potem skończył studia we Lwowie i po powrocie do Kowla szybko awansował, zostając dyrektorem Centrali Przetworów Naftowych. W latach dziewięćdziesiątych, będąc w Kowlu spotkałem go na ulicy. Bardzo się ucieszył i od razu zyskaliśmy sojusznika, wspomagającego nas w dbaniu o nasze miejsca pamięci.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply