W niemieckim stalagu

Dostawaliśmy też na obiad zupę, której początkowo w ogóle nie mogłem jeść. Składała się ona z odrobiny szpinaku, trocin drzewnych, much, gąsienic i innych robaków. Z początku wyrzucałem wszystkie robaki, ale zwykle kończyło się na tym, ze z zupy zostawało niewiele. Zacząłem więc zamykać oczy, łykać wszystko jak najszybciej.

– W więzieniu z sanitariuszką siedziałem krótko – wspomina Waldemar Skoczek. – Po kilkunastu minutach przyszedł żandarm z rewolwerem w ręku i zabrał ją na przesłuchanie. Zostałem w celi sam. Z nudów zaczął oglądać ściany, na których były wypisywane różne nazwiska oraz „Świętej Pamięci”- będę dziś rozstrzelany albo jutro itd. Przez okno widziałem podwórko. Mniej więcej po jakiejś godzinie wróciła sanitariuszka i powiedziała, że kazali jej coś wysprzątać i dali jej coś zjeść. Wieczorem zabrano nas do gestapo. W korytarzu tej instytucji kazano się nam położyć na podłodze z rękami na głowie. Pilnował nas Niemiec z karabinem. Po jakimś czasie z gestapo zabrano mnie samego i zawieziono do budynku, który stał w polu. Tu wsadzono mnie do rosyjskich jeńców wojennych. Było ciemno, do budynku z trudem dało się wcisnąć nogę. Smród w nim był taki, ze jak strażnik otwarł wrota, by wepchnąć mnie do tej budy, to aż się zachwiałem. Cofnęło mnie, ale Niemiec kopniakiem wepchnął mnie do środka. Musiałem się przyzwyczaić, żeby zacząć oddychać. Rano wypuszczono nas na plac i dano posiłek.

Wyjątkowy zwyrodnialec

Był to pęczak, a w zasadzie krochmal, ale smakował mi. Od dawna przecież nic nie jadłem. Wysłano mnie razem z Rosjanami do kopania na łące okopów. W południe przyjechało do nas dwóch Niemców na motocyklu z przyczepą, który z tyłu na kołach miał gąsienice. Niemcy ci w skórzanych płaszczach i z blachami na piersiach zawieźli mnie znów do gestapo. Tu na korytarzu spotkałem czterech AK-owców i dwóch Żydów. Wieczorem tego dnia przywieziono „Osiemnastkę”, ale bez żony. Wyglądał na człowieka, któremu jest już wszystko jedno. Z korytarza zaprowadzono nas do aresztu gestapo, który mieścił się w trzech przerobionych garażach. Składało się z trzech ciasnych cel. W największej trzymano Ukraińców. W dwóch mniejszych siedzieli Polacy. Mnie zamknięto z „Osiemnastką”. Siedział dalej pod ścianą, trzymając głowę w rękach. Przyszedł Gruzin w służbie niemieckiej, wyjątkowy zwyrodnialec z wiadrem zupy i zapytał „Osiemnastki”, czy będzie jadł. Gdy ten odmówił, zaczął go bić po głowie warząchwią. Potem rzucił pod jego adresem stek wyzwisk i odszedł: ”Osiemnastkę” zaraz zabrano.

Klęła na Hitlera

– W celi obok siedziała dziewczyna, chyba z AK, bo miała na sobie angielską bluzę wojskową. W nocy dziewczyna ta zaczęła o czymś rozmawiać z wartownikiem. Nie zrozumiałem, o czym mówili, bo rozmawiali po niemiecku. Nagle dziewczyna ta zaczęła kląć. Przeklinała Niemców i Hitlera. Uspokoiła się dopiero po jakiejś chwili. Rano, gdy było jeszcze ciemno, Niemcy otwarli drzwi i z mojej celi zabrali dwóch Żydów. Z sąsiedniej celi też kogoś zabrali. Później, gdy się rozwidniło okazało się, że nie ma wśród nas oprócz dwóch Żydów także tej Polki, która klęła na Hitlera, a także Polaka mężczyzny w wieku jakichś trzydziestu lat. W południe dowiedziałem się od Polki, pracującej w gestapo, że zostali rozstrzelani. Powiedziała mi to po kryjomu, gdy rozwieszała bieliznę. W pewnym momencie przyszedł do mnie Gruzin, ten sadysta, lubiący się znęcać nad bezbronnymi. Zaprowadził mnie do celi, w której siedzieli sami Ukraińcy. Zapytał mnie, ilu zabiłem Ukraińców i zaczął mnie bić. Myślałem, że przyszła na mnie ostatnia godzina. Oprawca ten zaczął kopać mnie, gdzie popadło. Po głowie i po całym ciele. Przerwał dopiero, gdy się zmęczył. Myślałem, że bestia zostawi mnie teraz w celi z Ukraińcami, żeby ci mnie dobili. Ten jednak zabrał mnie i wrzucił do celi, w której siedziałem.

Plułem krwią

– Byłem strasznie zbity. Plułem krwią, krew lała mi się z nosa. Następnego dnia Gruzin już mnie nie bił, ale pytał się, czy chcę jeszcze trafić do celi Ukraińców. Widać było, że patrzenie na skatowanego człowieka sprawiało mu ewidentnie przyjemność. Po kilku dniach z Lubomla przywieziono mnie do obozu w Chełmie. Razem w baraku siedziało nas osiemdziesiąt osób. Był on ogrodzony podwójnym drutem kolczastym i znajdował się pod specjalnym nadzorem. Doglądał nas Rusek, który na rękawie miał tarczę z literami R.O.A. Zapytaliśmy go, co znaczy ten skrót. Grzecznie nam wytłumaczył, że „Ruskaja Oswoboditielnaja Armia”. Rusek ten różnił się od tego zwyrodniałego Gruzina. Przez niego nawiązaliśmy kontakt z Czerwonym Krzyżem w Chełmie, dzięki czemu zaczęliśmy otrzymywać zupy. Razem z nami był taki chłopak z Krakowa. Nagle zachorował i miał bardzo wysoką gorączkę. Za nic jednak nie chciał, by go zaprowadzono do szpitala. Na każdym apelu porannym i wieczornym tak trzymaliśmy go między sobą, żeby nie upadł. Pewnego dnia Sowieci zbombardowali obóz , a właściwie tę jego część , w której znajdował się szpital.

W bydlęcych wagonach

– Gdyby ten chłopiec z Krakowa poszedł do szpitala, na pewno by nie żył. Następnego dnia zabrano nas do innego baraku i przebrano w inne mundury. Otrzymaliśmy francuskie uniformy ciemnozielonego koloru. Namalowano nam na rękawach K.G.F., co było skrótem określenia Krieggenfangene, czyli jeniec wojenny. Odebrano nam też nasze buty i dano w zamian drewniaki. Następnie zaprowadzono nas na stację kolejową w Chełmie i załadowano do bydlęcych wagonów, zakratowanych drutami. Między wagonami z karabinami stali Niemcy. Gdy odstawiono nas na boczny tor. Nie wiedzieliśmy, co z nami zamierzają zrobić, ani gdzie nas wywożą. Chcieliśmy pozostawić po sobie jakiś ślad. Jeden z naszych, o ile pamiętam Stefan Bogdanowicz napisał na gizie wypalonego papierosa, że wywożą nas w niewiadomym kierunku. Rzucił to jednemu z przechodzących obok polskich zwrotniczych. Pociąg ruszył na północ, wieczorem stanął w Brześciu. Tu nas wyładowano i zapędzono do obozu, w którym pełno było rosyjskich jeńców. Zabrano nam porządne francuskie mundury i ubrano w jakieś sowieckie łachy z literami K.G.F. Gdy się przebraliśmy, znów zapędzono nas do wagonów. Pociąg zaraz ruszył, by po kilku godzinach zatrzymać się w twierdzy w Dęblinie. Tu zaprowadzono nas do łaźni. Okazało się, ze w całym transporcie Polacy stanowią niewielką grupę więźniów. Pilnowano nas jednak niezwykle starannie. Robiło to dwa razy więcej Niemców niż w przypadku innych więźniów.

Pod francuską granicę

– Po kilkunastu dniach pobytu w dęblińskiej twierdzy zabrano nam ubrania i w samej bieliźnie zapędzono do wagonów. W każdym z nich był kibel. Domyśliliśmy się więc, że będą nas wieźć gdzieś daleko. W każdym z wagonów było nas po pięćdziesięciu. Jechaliśmy przez Warszawę, Poznań, Hamburg, Sabricken do Forbaku. Karmiono nas zupą z brukwi. Gdy dojechaliśmy na miejsce, to zemdlałem, nie miałem siły wstać. W Forbaku drzwi w wagonie się otworzyły. Zajrzał przez nie niemiecki oficer i jak zobaczył, że jesteśmy tak wykończeni kazał nam zaraz dać po bochenku chleba na czterech i litrze wody. Mimo, że byłem bardzo głodny, nie zjadłem od razu swojej porcji chleba, bo bałem się, że to mnie zabije. Napiłem się tylko dużo wody. Z Forbaku jeszcze kilka godzin jechaliśmy do Bohelm. Wyładowano nas na stacji i oddano jednocześnie ubranie. Dalej przez kilka kilometrów maszerowaliśmy na bosaka. W końcu doszliśmy do dawnych koszar francuskich. Rosjanie nazywali mieszczący się w nim obóz „czarnymi łagrami”, bo Niemcy zagłodzili w nim przeszło osiem tysięcy jeńców sowieckich. W Bohelm byliśmy czternaście dni. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że jest to Stalag XII F. Umieszczono nas w nim w baraku mającym numer dziesięć. Barak był bez okien i drzwi.

Zupa z robaków

– Nie miał prycz ani sienników, spaliśmy na gołej ziemi. Po kilku dniach dano nam wreszcie sienniki i zaczęto karmić. Na czterech otrzymywaliśmy jeden kilogram chleba. Dostawaliśmy też na obiad zupę, której początkowo w ogóle nie mogłem jeść. Składała się ona z odrobiny szpinaku, trocin drzewnych, much, gąsienic i innych robaków. Z początku wyrzucałem wszystkie robaki, ale zwykle kończyło się na tym, ze z zupy zostawało niewiele. Zacząłem więc zamykać oczy, łykać wszystko jak najszybciej. Na kolację dostawaliśmy po cztery zgniłe ziemniaki. Pewnego dnia na krótko przed apelem dostaliśmy chleb i kazano go nam podzielić. Gdy przystąpiliśmy do tej czynności, nagle wpadł do nas Niemiec z nahajem i zaczął okładać nas wszystkich po kolei. Robił to z ogromną wściekłością i to zupełnie bez powodu. Gdy każdemu już przyłożył, nagle wrzasnął – raus! – Ustawił nas wszystkich przed blokiem w szeregu na baczność i trzymał tak nas przez dwie godziny. Potem z powrotem nahajem zapędził nas do budynku. Nikt z nas nie wiedział, o co chodzi. Nikt z nas też nie dał temu hitlerowcowi powodu, żeby dostał takiego ataku furii. Po kilku dniach dopiero dowiedzieliśmy się, że w Warszawie wybuchło powstanie i to spowodowało, że Niemcy wpadli we wściekłość.

Dali nam koce

– Wiadomość tę potwierdzili jeńcy rosyjscy, którzy przybyli z nowym transportem. W następny dzień, gdy ci Ruscy przyjechali, ten sam Niemiec , który lał nas nahajem, zrobił zbiórkę w baraku. Podzielił wszystkich na trzy grupy. Każda otrzymała swoją liczbę transportową. Powiedziano nam, że mamy na apele ustawiać się według podanych liczb. Mieliśmy być wywiezieni do pracy kopalni. Niemcom pokrzyżowała ten zamiar delegacja Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii. Przed przyjazdem Szwajcarów Niemcy przenieśli nas do innego budynku, dali nam koce, a wcześniej do Sali, w której zostaliśmy umieszczeni, ustawiono łóżka. Wizyta Szwajcarów przebiegła w następujący sposób. Do sali weszło dwóch oficerów niemieckich, a z nimi dwóch cywilów. Ci ostatni pryz Niemcach pytają się, jak ci nas traktują, czy jest tu nam wygodnie itp. My oczywiście nie mogliśmy im powiedzieć prawdy. Każdy z nas umiał przecież myśleć. Szwajcarzy jak przyjechali, tak i pojadą, a Niemcy zapewnią nam taką „wygodę”, że się nie pozbieramy. Na koniec Szwajcarzy powiedzieli, że Polacy nie będą odtąd zmuszani do żadnej roboty, a ponadto będą dostawać z Czerwonego Krzyża paczki żywnościowe. Jak tylko delegacja ze Szwajcarii odjechała, Niemcy natychmiast zabrali nam koce i zamknęli w karnym baraku, który był podwójnie ogrodzony drutem kolczastym.

Paczek nie było

– Do żadnej pracy nas jednak nie brali. Paczki żywnościowe podobno przychodziły, ale myśmy nic nie dostawali. Zaraz za naszymi drutami stał namiot, w którym mieszkało kilku Amerykanów. Oni owszem, co widzieliśmy przez druty, otrzymywali paczki. Pewnej nocy wpadł do nas komendant obozu z psem na smyczy i pistoletem w ręku. Popatrzył na nas chwilę i wyszedł. Po chwili usłyszeliśmy strzały. Wyglądało na to, ze to komendant sam strzelał. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy to on robił użytek ze swojej broni, a jeżeli tak, to do kogo strzelał. Po kilku miesiącach usłyszeliśmy wystrzały armatnie i lżej się nam zrobiło na sercu. Minęło kilka dni i Niemcy zarządzili zbiórkę. Ustawiono nas piątkami, przeliczono chyba ze dwadzieścia razy i o dziesiątej wieczorem zarządzono wymarsz. Pędzili nas w sumie trzy dni bez żywności i wody. Padał deszcz, więc pragnienia za bardzo nie odczuwaliśmy. Po obu stronach drogi, którą maszerowaliśmy, rosły drzewa owocowe. Niemcy nie pozwolili nam sięgnąć jednak po żaden owoc. Nie mogliśmy z ziemi podnosić żadnego spadu, nawet jeżeli do połowy był zgnity. Kilku Ruskich to zrobiło i Niemcy z eskorty natychmiast i bez ostrzeżenia ich zastrzelili.

Zamknęli nas w obozie

– Kto został w tyle, najpierw był kopany, a jeżeli nie reagował na tę zachętę do dalszego marszu, to był dobijany. Trasę naszego marszu znaczyły trupy. To była bardzo ciężka droga. W końcu zapędzono nas na duży plac. Tu całą noc odpoczywaliśmy. Położyłem na ziemi swój płaszcz i na nim położyliśmy się z kolegą. Przykryliśmy się zaś jego płaszczem. Rano przebudziliśmy się w wodzie. W nocy padał deszcz. My jednak byliśmy tak wyczerpani, że spaliśmy niczego nie zauważając. Rano dano nam zupę z brukwi z kawałkiem chleba. Zjedliśmy ten specjał i znów do przodu. Maszerowaliśmy znów bite cztery dni, niewiele wypoczywając. Staraliśmy się jakoś maszerować, bo każdy zdawał sobie sprawę, że wojna się kończy i za ociąganie się w marszu nikt nie chciał zarobić kuli. W końcu Niemcy zamknęli nas w obozie, specjalnie do tego celu opróżnionym. Wcześniej przebywali w nim ludzie przywiezieni do Niemiec na przymusowe roboty w pobliskiej kopalni. Było tu bardzo brudno i śmierdząco. Nie zwracaliśmy jednak na to uwagi. Byliśmy strasznie głodni i zmęczeni. Smakowała nam nawet brukwiana zupa.

Rzuciły się na nas pluskwy

– Po kilku dniach pobytu w obozie Niemcy zawieźli nas samochodami do obozu Klein- Rossel, jakieś 5 km od Forbaku. Tu przez całą dobę nie dano nam nic do jedzenia. Rzuciły się na nas za to wszystkie wszy i pluskwy. Niektórzy od tych insektów dostali owrzodzenia. W końcu otrzymaliśmy chleb – jak zwykle kilogramowy bochenek na czterech ludzi. Na obiad dano nam wodę z rozgotowaną brukwią. Właściwie była to sama woda. Niektórzy zaczęli tęsknić za prawdziwą brukwianą zupą.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply