Urodziłem się w Radowiczach

Najbardziej utkwiła mi w pamięci uroczystość Bożego Ciała w 1939 r. połączona z przekazaniem wojsku karabinów maszynowych, zakupionych ze składek społeczeństwa. Mistrzem ceremonii był wójt, Ukrainiec, który pod palącym słońcem, w butach z długimi cholewami, biegał po boisku strasznie zaaferowany, wycierając co chwilę pot z twarzy karku. Witał gości w czarnych garniturach, czytając z kartki.

– Urodziłem się w 1930 r. w Radowiczach między Turzyskiem a Kupiczowem w rodzinie Władysława i Stanisławy Sobczyk – wspomina Feliks Budzisz. – Ojciec mój, który urodził się w Czarnolesie – wsi niegdyś Jana Kochanowskiego, wyjechał na Wołyń w 1928 r. Zachęcił go do tego brat, który ożenił się z Ukrainką i osiadł w Turzysku oraz szwagier Wincenty Gnyś, który w tej miejscowości kupił młyn wodny na Turii. Ojciec poznał mamę w Radowiczach i wkrótce się pobrali. Mama też nie byłą Wołynianką. Jej rodzice przybyli na Wołyń w 1922 r. i kupili kilkanaście hektarów podmokłego olszowego lasu, który w ciągu kilku lat zamienili w uprawne pola i łąki. W posagu mama otrzymała trochę gruntu, na którym rodzice zbudowali domek i gospodarcze pomieszczenia, a następnie założyli wiśniowy sad. Czasy były trudne, szalał światowy kryzys i bezrobocie. Rodzice, jak pamiętam, pracowali od świtu do zmroku. Chwytali się każdej pracy również u zamożniejszych gospodarzy. Mieli na utrzymaniu mnie i siostrę Danutę, która przyszła na świat w 1932 r. W 1936 r. zamieszkaliśmy w specjalnie zbudowanej gajówce.

Obok rozłożystego dębu

– Stałą ona obok wiekowego, rozłożystego dębu na wzniesieniu, skąd rozpościerały się piękne widoki. Nowe miejsce zamieszkania było ogromnym odludziem, ale szybko do niego przywykliśmy. Ojciec od rana do wieczora zajęty był w lesie przecinką, a także wycinką drzew, wywózką oraz sprzedażą drewna opałowego i budulcowego, odnawianiem zasobów leśnych i głównie pilnowaniem lasu przed rozkradaniem. Prawie przez okrągły rok pracowali w nim okoliczni mieszkańcy, otrzymując wynagrodzenie w drewnie, rzadziej w gotówce. Polacy i Ukraińcy zabiegali na wszelkie sposoby, żeby się zatrudnić w pracy w lesie nawet za marnym wynagrodzeniem. Wielu rodzinom polskim i ukraińskim na przednówku brakowało bowiem chleba. Nam w drugiej połowie lat trzydziestych powodziło się całkiem nieźle. Dokupiliśmy 3 ha gruntów, sprawiliśmy sobie radio i ustawiliśmy maszt z odgromnikiem. Cały ciężar gospodarstwa spadł oczywiście na mamę. Doraźnie pomagały jej sąsiadki i chłopiec zatrudniony do pasienia krów. Ostatni, jak pamiętam, był Jakub, szesnastoletni Ukrainiec. 1 września 1938 r. rozpocząłem naukę w miejscowej szkole drugiego stopnia. Szkoła w Radowiczach mieściła się w budynku, mającym dwie izby i nauka odbywała się w niej na dwie zmiany, w zatłoczonych, łączonych klasach. Wiele dzieci, w tym i ja, musiały pokonać dużo kilometrów, żeby do niej dotrzeć. Zimą, gdy drogi były zawiane, uczyłem się sam, czytając „Kurier Warszawski”, który przychodził do gajówki z kilkudniowym opóźnieniem.

Zaspy, zawieje i mrozy

– Zaspy, zawieje i tęgi mróz stanowił dla mnie barierę nie do przebycia. Raz, jak pamiętam, przeczytałem o wypadku samochodowym w Warszawie . Tekst był opatrzony rysunkiem, przedstawiającym rogatego diabła. W nocy obudziłem się z krzykiem, że czarny, rogaty diabeł stoi przy łóżku. Babcia dowiedziawszy się o tym, przyniosła mi kilkanaście egzemplarzy „Rycerza Niepokalanej”. Było tam wiele tekstów, które przedukałem z wypiekami na twarzy, między innymi o najbogatszym człowieku na świecie, który również był ascetycznie oszczędny. Najbardziej przeżyłem opowiadanie o bolszewikach, które znalazłem w jakiejś broszurze już bez okładek. Ilustracja do tekstu przedstawiała dwóch krasnoarmiejców z długimi bagnetami na okropnie długich karabinach, aresztanta i jego żonę z tulącymi się do niej dziećmi. Pod wpływem tej lektury słowo „bolszewik” skojarzyło mi się z najczarniejszym charakterem. Babcia utwierdziła mnie w moim przekonaniu. W Szepietówce, dokąd ewakuowano ją z gromadą dzieci w 1915 r. przeżyła rewolucję bolszewicką i wiedziała, co ona oznacza. Największą moją ciekawość wzbudzały książki z biblioteki dziadka, ustawione na wiklinowej etażerce i pilnie przez niego strzeżone. Były tam książki z rycinami królów polskich, Biblia, książki o wojnie polsko-bolszewickiej. Ukradkiem wyciągnąłem jakąś podniszczoną książkę o przeżyciach awanturnika z Legii Cudzoziemskiej. Autor opisywał swoje przygody, również erotyczne z córką pułkownika, swego dowódcy. Przyłapany na czytaniu tej książki dostałem lanie od dziadka i kategoryczny zakaz grzebania w bibliotece. Dziadkowie byli bardzo religijni.

Bardzo religijni

– Często odmawiali Różaniec, Litanię Loretańską, a w poście co dzień śpiewali „Gorzkie żale”. W niedzielę jeździli do kościoła w Turzyskach, odległego o ponad 7 km. Turzyska były małym, bardzo starym miasteczkiem. Liczyły, jak później po latach ustaliłem, około trzech tysięcy mieszkańców, w tym 45 proc. Ukraińców, 43 proc. Żydów i 12 proc. Polaków. Natomiast w gminie turzyskiej ludność polska przekraczała 30 proc. Na 17 tys. Mieszkańców gminy Polaków było ponad 5 tysięcy. Parafia liczyła zaś około 3 tysięcy. Należała ona do dużych i zamożnych. Za moich czasów funkcję proboszcza pełnił ks. Józef Buraczewski, który wcześniej pracował jako wykładowca seminariów duchownych w Żytomierzu i Łucku. W Radowiczach ze względu na duża ilość Polaków była kaplica stanowiąca filię parafii w Turzyskach. Radowicze, jak pamiętam, były rozciągnięte na długości 6 km, wzdłuż traktu Turzyska-Kupiczów. Składały się z centralnej ulicówki i kolonii, co na Wołyniu było normalną praktyką. Kolonie te nazywały się: Abramowiec, Kolonia Czeska, Żuków, Kolonia Polska, Koczek, gdzie mieszkaliśmy z dziadkami oraz Puchów. Abramowiec i Kolonię Polską zamieszkiwali Polacy. Pozostałe kolonie miały charakter mieszany. W Kolonii Czeskiej żyło kilkanaście rodzin czeskich, których przodkowie osiedlili się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Wyjazdy do kościoła

– Wracając do spraw kościelnych, to chciałbym podkreślić, że wyjazdy do kościoła wiązały się z całym ceremoniałem. Dziadzio kładł na wóz wiklinowy wasąg, zaprzęgał parę koników i sam w dobrze przechodzonym czarnym garniturze, obowiązkowo w muszce z dawnych czasów wiózł pasażerów. Lubiłem te wyjazdy. Stanowiły one również doskonałą okazję do spotkań, odnawiania i nawiązywania kontaktów oraz wymiany informacji. Spotkania takie szczególnie ceniła sobie młodzież. Dla dzieci, takich jak ja, była to również okazja, by zjeść smaczną chałkę, kupioną u Żyda lub lody waniliowe, podelektować się aromatycznymi landrynami i lemoniadą. Nabożeństwa też oczywiście się podobały. Przede wszystkim śpiew chóralny i muzyka organowa, za którą przepadałem. Gdy podczas pasterki czterogłosowy chór śpiewał kolędy pod akompaniament organów i innych instrumentów, po plecach przebiegał dreszcz. A z jakim zapałem uczestniczyła młodzież w chórze kościelnym, jacy dumni byli chórzyści, gdy chwalono ich za piękne wykonanie pieśni. Po dziesięć i więcej kilometrów wracali nocą z prób w siarczysty mróz i zamieć, w słotę i po błocie. Bogate, barokowe wnętrze kościoła też robiło duże wrażenie, zwłaszcza pozłacane figury świętych i aniołów oraz kolorowe, olejne obrazy. Dużym przeżyciem dla nas były uroczystości kościelne. Najbardziej utkwiła mi w pamięci uroczystość Bożego Ciała w 1939 r. połączona z przekazaniem wojsku karabinów maszynowych, zakupionych ze składek społeczeństwa. Mistrzem ceremonii był wójt, Ukrainiec, który pod palącym słońcem, w butach z długimi cholewami, biegał po boisku strasznie zaaferowany, wycierając co chwilę pot z twarzy karku. Witał gości w czarnych garniturach, czytając z kartki.

Poświęcenie broni

– Ktoś z oficjeli wygłosił patriotyczne przemówienie, dziękując gminie za ofiarność. Ksiądz pokropił karabiny maszynowe na biedkach i wszyscy ruszyli procesją na trasę czterech ołtarzy. Przy każdym z nich kompania kowelska 50.pp im. Francesco Nullo oddała karabinową salwę, wywołując u zebranych dreszcz patriotycznego uniesienia. Była to najpiękniejsza i ostatnia uroczystość w polskim Turzysku. W niespełna trzy miesiące później kraj ogarnęła wojenna pożoga i bezsilna rozpacz, a niebawem do miasteczka, jak na całe Kresy, przyszła nowa „władza”. Z przedwojennych czasów mocno zapamiętałem też zakończenie roku szkolnego w 1939 r. , które odbyło się 24 czerwca. W dwóch salach zebrali się uczniowie sześciu klas, Polacy i Ukraińcy. Młodsi siedzieli, starsi stali między ławkami. Ścisk był okropny. Do klas kolejno przychodzili nauczyciele, by się pożegnać z uczniami: kierownik szkoły Jan Anioł, pani Maria Tokarska, ładna kędzierzawa brunetka i Jan Kranz, młody przystojny i bardzo lubiany przez uczniów i rodziców. Kranz pochodził z Poznańskiego i – jak większość początkujących wówczas nauczycieli – został skierowany do pracy na Kresach. Na uroczystość przyszedł w eleganckim oficerskim mundurze. Wyszywaną srebrem rogatywkę z dwiema gwiazdkami położył na stole. Czapka i mundur zauroczyły mnie – patrzyłem na nie, nie mogąc oderwać wzroku. Po krótkim przemówieniu kierownika szkoły rozdano nam świadectwa. Następnie kilku starszych uczniów deklamowało patriotyczne wiersze o Prezydencie Ignacym Mościckim i Marszałku Rydzu-Śmigłym, których portrety wisiały na przedniej ścianie. Siedziałem obok Waldka Bartoszewskiego, wesołka i pupila nauczycieli, syna Adolfa Bartoszewskiego, opiekuna miejscowego koła Związku Strzeleckiego. Sporych przeżyć dostarczyło mi też jeszcze wcześniej przed końcem roku ognisko, organizowane w czwartą rocznicę śmierci Marszałka Józefa Piłsudskiego przez miejscowy Związek Strzelecki, którym opiekował się porucznik A. Bartoszewski.

Sprawcy zajścia

– W centrum wsi, koło cerkwi, przy skrzyżowaniu dróg, późnym wieczorem zapłonęło duże ognisko. Przemawiał ktoś z organizatorów, a następnie ogłosił minutową ciszę, którą nagle przerwał chichot i wrzask kilku osób, ukrytych nieopodal w ciemności. Wokół ogniska nastąpiło nerwowe poruszenie, kilku strzelców rzuciło się w kierunku wrzasku, ale sprawcy zakłócenia zdołali zbiec. Wracaliśmy do domu z nieukrywanym niepokojem, wywołanym z przykrym incydentem. Strzelcy nie mieli wątpliwości, że sprawcami zajścia byli miejscowi Ukraińcy. Podziwiałem strzelców za ładne mundury – niektóre były jak oficerskie. Prezentowali się w nich doskonale na tle niemundurowych. Wymienię chociażby niektórych – Janka i Henia Sobczyków, Eugeniusza i Antoniego Leśniewskich, Czesława i Wacława Rakowskich, Mieczysława i Stanisława Bednarków, Stanisława Romankiewicza, Tadeusza Golika, Zygmunta Daszkiewicza, Eugeniusza Kostrubca. Dziewczęta również miały swoją sekcję Związku Strzeleckiego, należały do niej: Antonina Leśniewska, Zofia Lasak, Adela Rakowska, Janina Daszkiewicz, Kazimiera Dziedzic, Eugenia Daszkiewicz i wiele innych. Przy szkole działa drużyna Orląt, którą opiekowała się Antonina Leśniewska. Organizacja zrzeszała dzieci od 4 do 6 klasy szkoły podstawowej. Organizacje te, a zwłaszcza Strzelecka, spełniały doniosłą rolę wychowawczą wśród kresowej młodzieży. Wychowywały ją w głębokim patriotyzmie, odwadze i największej odpowiedzialności. Wybuchu wojny spodziewali się wszyscy, zwłaszcza moi rodzice. W naszym domu, jak wcześniej zaznaczyłem było przecież radio i czytaliśmy gazety.

Będzie wojna

– Znajomy Ukrainiec, który często przychodził do nas, by posłuchać radia powiedział: Źle się dzieje, będzie wojna. Są tacy, co się cieszą, ale jeszcze będą żałować. – Miał na myśli zapewne swoich rodaków, lecz nie wymienił ich. – Sąsiadka Wasilkowa, matka kilkorga dzieci, rozpowiadała po wsi, że widział na niebie duży ognisty krzyż, co miało wróżyć wielki rozlew krwi, a więc wojnę. Złe wiadomości powodowały, że żniwa w 1939 r. przebiegały szybciej niż zwykle. Nikt nie wiedział, co przyniesie następny dzień. W połowie sierpnia i u nas zbiory zbóż były ukończone. Znajomy Ukrainiec dużą młockarnią, napędzaną silnikiem spalinowym, w ciągu dnia wymłócił nam zboże. Ziarno bez zwłoki zostało odstawione furmankami do Żyda Brunsteina w Turzysku. 23 sierpnia ojciec otrzymał kartę mobilizacyjną. Otrzymali je również wujkowie Molenda i Stefanowicz oraz wielu innych mieszkańców Radowicz. Następnego dnia, o świcie, ojciec pożegnał się tylko z mamą, by mnie i siostry nie budzić i udał się pieszo do macierzystego 50. pp. im. Francesco Nullo w Kowlu. Teraz po całych dniach słuchaliśmy z mamą radia, przyjmując większość wiadomości jako niepomyślne. Wieści ze świata wprowadzały nas w nastrój zagrożenia i lęku, trudnego do zniesienia. W ostatnich dniach sierpnia przyszedł list od ojca, z którego wywnioskowaliśmy, ze pułk jest w drodze na zachód. Odpisaliśmy wspólnie z mamą, życząc ojcu zdrowia i szybkiego powrotu. Listu tego ojciec nie otrzymał. Wiele lat później dowiedziałem się, że 27. Kowelska (Wołyńska) Dywizja Piechoty, dowodzona przez gen. Bryg. Juliusza Drapellę, w skład której wchodził m.in. 50. pp., w ostatnich dniach sierpnia wyładowała się na stacji Ocypel i w tamtym rejonie zastała ją wojna.

W toku przebijania

– W toku przebijania się na południe poniosła 2 września ciężkie straty w starciu z korpusem pancernym Guderiana pod Świekatowem i Trutnowem, gdzie 50. pp. został rozbity. Rozbitkowie, wśród których był i mój ojciec, przedarli się pod Świecie, skąd niektórym udało się – pod silnym ostrzałem nieprzyjaciela – przepłynąć Wisłę, a następnie forsownym marszem dotrzeć pod Toruń i dołączyć do głównych sił 27. Dywizji. Ojciec z resztkami swego pułku brał udział w ciężkich walkach pod Brześciem Kujawskim i nad Bzurą , gdzie po przegranej bitwie dostał się do niewoli. 1 września, w piątek, obudziłem się wcześniej niż zwykle. Zaniepokoiła mnie nieobecność mamy. Obiegłem obejście , ale nikogo nie spotkałem. Zbierało mi się na płacz, gdy spostrzegłem mamę, idącą do dziadków. Wybiegłem naprzeciw. – Wojna! – powiedziała mama płacząc.

Cdn.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply