„Mundek” wyskoczył przez okno i w tym momencie słomiana strzecha, która płonęła jak zapałka, zawaliła się i przygniotła go. Czekański zdołał odskoczyć i ostrzeliwał się z erkaemu Diegtiariewa. Gdy wywalił cały magazynek nie chcąc dać się wziąć żywcem, jak mi opowiadano, strzelił sobie z pistoletu w głowę. Rano obu zabitych zawieziono na cmentarz w Targowiskach i wrzucono bez trumien do przygotowanego dołu za jego płotem i zakopano bez żadnych oznaczeń, kryjąc miejsce darniną. Młodsza siostra Czekańskiego, Stanisława, która z ukrycia w kukurydzy oglądała całe wydarzenie, po odjeździe UB, zaznaczyła to miejsce prymitywnym krzyżykiem i od tej chwili nim się opiekowała.

– Wkrótce po „Mundku” ja też opuściłem Rymanów – wspomina Julian Kilar – Wyjechałem 2 lutego 1946 r. razem ze Zdzisławem Gryglewiczem i Kazimierzem Obercem. Zabraliśmy się z dużym transportem wojskowym jadącym samochodami przez Kraków na Śląsk. Moi koledzy wysiedli w Krakowie, ja pojechałem do Katowic. Tu zamelinowałem się w Tychach. Wiosną 1946 r. jak wielu kolegów, wróciłem do Rymanowa, gdzie nawiązałem kontakt ze zgromadzeniem „Haczów”, a moim bezpośrednim zwierzchnikiem był Tadeusz Wojtoń „Burmenda”. Wkrótce dołączył do nas Edmund Sawczyn, Józef Długosz „Dziadek” i dowódca plutonu „Dukla”, kierownik koła WiN Nadole, którzy razem z nim uciekli z więzienia w Krośnie Odrzańskim. W tej miejscowości zadekowali się oni po wyjeździe z Sanocczyzny. Tam jednak wpadli w łapy UB i zostali wsadzeni do więzienia. Udało im się jednak zbiec z niego i przyjechać do Haczowa. Mnie nadal wykorzystywano w oddziale w charakterze łącznika. Wysłano mnie do Brzozowa, gdzie zakwaterowano mnie u nadleśniczego Morawieckiego. Miałem obserwować ścieżki, którymi chodził zastępca szefa miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa, wyjątkowo wredna postać.

UB wpadło na trop

– Dał się on we znaki miejscowemu podziemiu i trzeba było przygotować na niego zamach. Jednocześnie miałem przyglądać się więzieniu. Żubryd chciał bowiem je rozbić, żeby wydobyć z niego przetrzymywanych chłopaków, których ten ubowiec, za którym chodziłem, katował. Pobyt u leśniczego Morawieckiego był dal mnie stosunkowo bezpieczny. Miał on syna w moim wieku, a że były wakacje, to jako młodzi chłopcy nie zwracaliśmy na siebie uwagi. O Żubrydzie było już wtedy głośno. On także wrócił ze Śląska, gdzie ukrywał się z żoną w Bytomiu. UB wpadło jednak na ich trop i musieli wracać. Na terenie powiatu sanockiego szybko odbudował oddział. Przeniósł swoją aktywność na południe, działając w rejonach wsi Niebieszczany, Poraż, Tarnawa, Pielnia, Dudyńce, Wola Dużyńska, Lalin. Rozbrajał posterunki, likwidował konfidentów lub, jeżeli zbyt wiele jeszcze nie zaszkodzili, udzielał im lekcji „wychowania obywatelskiego”. Stale też toczył potyczki z UPA. Gdy grupy pościgowe UB i KBW zbyt mocno dawały mu się we znaki, przeniósł się w okolice Haczowa, gdzie działał „Mundek”. Pamiętam, jak Żubryd przyjechał do Haczowa na jakąś odprawę. Znajdowałem się w pobliskim pomieszczeniu i słyszałem jak głośno dyskutowali Żubryd, „Mundek” i ktoś jeszcze. Z czymś się nie zgadzali i nie mogli ustalić wspólnego stanowiska. Chodziło o wspólny wyjazd do „Brzeszcza” w Brzozowie, który w tej miejscowości kierował placówką WiN. Chcieli zapewne skoordynować wspólne wysiłki przed akcją na więzienie w Brzozowie, co musiało się wiązać z opanowaniem całego miasteczka.

Działał samodzielnie

– Ostatecznie jednak do spotkania nie doszło. Żubryd z WiN-em współpracować nie chciał. „Mundek” natomiast współdziałał z delegatem WiN-u w Rymanowie, którym był Kazimierz Kaczmarczyk „Dąb”, kierownik szkoły w Rymanowie. Wcześniej, jak już mówiłem, kierował on placówką AK w Rymanowie. Do grupy „Mundka” nie przystąpił, ale kontaktował się z nim i udzielał mu wielu potrzebnych informacji. Żubrydowi bliższy był NSZ. Formalnie jego oddział nosił nazwę Samodzielny Batalion Operacyjny Narodowych Sił Zbrojnych. De facto jednak Żubryd działał samodzielnie. Poszczególni dowódcy też działali w znacznej mierze na własną rękę, w zależności od sytuacji. Łączność między oddziałami zapewniali łącznicy, jak ja. Żubryd przebywał z reguły w kilku wybranych miejscowościach, a o aktualnych miejscach jego pobytu wiedzieli bardzo nieliczni, najczęściej gospodarze, u których ukrywał się z żoną Janiną i najbliższą ochroną. Ja całe lato 1946 r. spędziłem w Brzozowie u nadleśniczego Morawieckiego, prowadząc nadal powierzoną mi obserwację. Przerywnikiem była tylko akcja mająca na celu uwolnienie z Krośnieńskiego szpitala Bronisława Duniewicza „Turmana”. Został on ranny w nogę podczas obławy urządzonej w Haczowie przez Urząd Bezpieczeństwa oraz pojmany przez jego funkcjonariuszy. Rannemu w Krośnieńskim szpitalu amputowano nogę powyżej kolana.

Miał zabić Żubryda

– Szczęśliwie udało się go odbić. „Mundek” z oddziałem krążył po okolicy wykonując różne zadania, ale Urząd Bezpieczeństwa coraz bardziej zaciskał wokół niego pętlę. Dziś to wiemy i możemy to powiedzieć, że do oddziału „Mundka” został przez UB wprowadzony agent. Był to Jerzy Vaulin, warszawiak, uczestnik akcji tzw. małego sabotażu. W 1943 r. wysłano go na Podkarpacie jako żołnierza „Kedywu” czyli Kierownictwa Dywersji. Brał udział w wielu akcjach, w których został ciężko ranny. Po wyzwoleniu wyjechał do Wrocławia, gdzie podjął studia na Politechnice. Aresztowany przez milicję został przekazany do UB. Tu go zwerbowano do współpracy i oddelegowano do Brzozowa. Latem 1946 r. przyjechał na Podkarpacie, gdzie odnowił kontakty z dawnymi znajomymi. Mam jego zdjęcie z „Mundkiem” i jeszcze jednym kolegą. Pamięta go doskonale. Miał za zadanie rozpracować oddział Żubyda i doprowadzić do jego likwidacji. Po akcji w Trześniowie i Iwoniczu grupa „Mundka” zakwaterowała się w Targowiskach, miejscowości leżącej niedaleko Wróblika Królewskiego. Grupa rozbiła się w Targowiskach na kilka części. „Mundek” z Edwardem Czekańskim, który pochodził z Targowisk, zanocowali w domu Jana Bajgera. Grupa pościgowa KBW, UB i MO, która szła za grupą „Mundka” i poinformowana przez jakiegoś konfidenta otoczyła zabudowania, w których ukrywał się „Mundek”. Inni członkowie, śpiący w innych chałupach, nie zostali zamknięci w ścisłym pierścieniu obławy i nie tylko zdołali się wymknąć, ale usiłowali podjąć walkę, choć KBW zablokowało główne drogi prowadzące do wsi. „Mundek” z Czekańskim nie mieli szans.

Czekański zdołał odskoczyć

Jak mi opowiadano, funkcjonariusze UB nie wzywali ich nawet do poddania. Od razu puścili serię pocisków zapalających w dach chałupy Bajera, która była kryta słomą. Strzecha od razu się zapaliła i cała chałupa stanęła w płomieniach. Ubowcy liczyli, że jeżeli „Mundek” z Czekańskim nie będą chcieli upiec się żywcem, to z chałupy wyskoczą i w świetle płomieni będą doskonale widoczni. „Mundek” wyskoczył przez okno i w tym momencie słomiana strzecha, która płonęła jak zapałka, zawaliła się i przygniotła go. Czekański zdołał odskoczyć i ostrzeliwał się z erkaemu Diegtiariewa. Gdy wywalił cały magazynek nie chcąc dać się wziąć żywcem, jak mi opowiadano, strzelił sobie z pistoletu w głowę. Rano obu zabitych zawieziono na cmentarz w Targowiskach i wrzucono bez trumien do przygotowanego dołu za jego płotem i zakopano bez żadnych oznaczeń, kryjąc miejsce darniną. Młodsza siostra Czekańskiego, Stanisława, która z ukrycia w kukurydzy oglądała całe wydarzenie, po odjeździe UB, zaznaczyła to miejsce prymitywnym krzyżykiem i od tej chwili nim się opiekowała. Ci, którzy uciekli z Targowisk, wśród których byli m.in. Władysław Sęp, Kazimierz Paszek, Tadeusz Głowa, Zdzisław Ossoliński, Stanisław Kabała, Rudolf Poliniewicz, Zdzisław Sieńczak, Jan Gniady, Jerzy Vaulin i Tadeusz Wojtoń, poukrywali się w okolicznych miejscowościach, bezlitośnie tropieni przez władze bezpieczeństwa. Już następnego dnia, jedna z grup szukających schronienia została otoczona w Trześniowie. Rudolf Poliniewicz ogniem z erkaemu Diegtiariewa przycisnął milicjantów do ziemi, bo tymi którzy usiłowali ich zatrzymać, byli milicjanci z Brzozowa, umożliwił ucieczkę kolegom.

Pogoń za uciekinierami

Sam jednak zginął. Kilka dni później grupa operacyjna UB z Brzozowa, wspierana przez milicjantów jeszcze raz przybyła do Trześniowa, gdzie w zabudowaniach Tytusa Cesarza schroniło się kilku partyzantów. Znalazł się jakiś „życzliwy”, który zdradził miejsce ich schronienia. Wśród ukrywających się był m.in. Władysław Sęp i Dominik Misiuk. Przywitali oni ubowców ogniem, któregoś tam położyli. Ci podobnie jak w Targowiskach puścili serię pocisków zapalających w dach szopy, krytej słomą z której się ostrzeliwali. Dwom partyzantom jednak udało się uciec, ale jeden ciężko ranny zginął w płomieniach. Jeden ukrył się na strychu i w czasie rewizji ubowcy go znaleźli i wyciągnęli. Od tej chwili oddział Żubryda przestał istnieć jako zorganizowany jednostka. Żubryd razem z żoną Janiną i Jerzym Vaulinem, który do niego przystał, krążyli po okolicy. Żubryda ponoć ostrzegali, że pod jego bokiem krył się agent, który miał go zlikwidować. Dziś wiemy, że czynił to m.in. „Słuchawka”, czyli Stefan Misiewicz, który kierował wywiadem WiN w Brzozowie i miał informatorów wśród pracowników MO i UB. Od nich zbierał m.in. informacje o agenturze bezpieki w terenie. Był znakomicie zorientowany we wszystkim, co się działo w powiecie. Czy Żubryd zlekceważył te ostrzeżenia, tego nie dowiemy się nigdy. Krążył z żoną będącą w zaawansowanej ciąży i Vaulinem po sobie tylko znanych miejscach. Grunt palił mu się pod nogami. Był bardzo zdesperowany. Swoją żonę Janinę trzymał przy sobie nie dlatego, że chciał ją mieć przy sobie, ale nie chciał, by wpadła w łapy UB. Zatrzymywanie rodziny „żubrydowców” i traktowanie ich jako zakładników było jedną z metod walki z oddziałem Żubryda. Poprzez aresztowanie najbliższych ubowcy chcieli zmusić partyzantów do ujawnienia się.

Śmierć w Malinówce

W tym celu aresztowano m.in. krewną żony Żubryda i jego syna Janusza, którego formalnie oskarżono o „współpracę z bandą NSZ Żubryda”. Zarzut ten był nie tylko absurdalny, ale również dla UB kompromitujący. Janusz, którego później ciotka wykradła z sierocińca i wychowała pod nazwiskiem Niemiec, miał wtedy pięć lat. W ostatnich dniach swojego życia zachowywał się ponoć bardzo nerwowo i kogoś niepotrzebnie zastrzelił. Ostatnim miejscem pobytu Żubryda, jego żony i Vaulina była wieś Malinówka, gdzie zatrzymali się w domu Pawła Gerlacha. 24 października 1946 r. wieczorem Żubryd wraz z Vaulinem wyszli na zewnątrz. Vaulin po chwili wrócił sam i zapytał, czy ktoś z domowników słyszał jakieś strzały i czy we wsi nie ma jakiegoś wojska. Po jakimś czasie na zewnątrz z Vaulinem wyszła też Janina Żubrydowa. Obydwoje już nie wrócili. Następnego dnia na ścieżce w lesie miejscowy gajowy znalazł zwłoki mężczyzny i kobiety z ranami postrzałowymi głowy. Szybko okazało się, że byli to Żubrydowie. Wkrótce z Brzozowa przyjechało UB i zabrało zwłoki. Ułożono je na dziedzińcu urzędu i ściągnięto kogoś do przeprowadzenia identyfikacji. Stamtąd ciała Żubrydów zawieziono do Rzeszowa. Gdzie zostali pochowani, nie wiadomo. Ze względu na to, że w Malinówce nie znaleziono ciała Vaulina, ludzie od razu zaczęli coś podejrzewać. Nikt wtedy jednak żadnych dowodów nie miał. Zresztą w tamtej sytuacji nikt nie miał czasu o tym myśleć. Żubrydowcy, którzy ocaleli z ubowskich obław, wyjeżdżali na Zachód. Ja po zameldowaniu się u Tadeusza Wojtunia „Burmendy”, otrzymałem rozkaz natychmiastowego opuszczenia Podkarpacia bez pozostawienia adresu i celu wyjazdu. Od razu zastosowałem się do tego rozkazu i wyjechałem do Wałbrzycha. Znalazłem się w nim późna jesienią 1946 r. i przesiedziałem w nim do wiosny następnego roku. Początkowo pracowałem w Dolnośląskich Gazociągach. Trafiłem tam zupełnie przypadkiem. Po przybyciu do Wałbrzycha zgłosiłem się do PUR-u, czyli Powiatowego Urzędu Repatriacyjnego.

Zostałem latarnikiem

Gdy w jakimś pokoju wypisywano mi zaświadczenie zastępujące dokumenty i skierowanie na kwaterę, przyszedł do tej instytucji jakiś człowiek pieklący się, że w mieście jest ciemno, a PUR nie przysyła mu pracownika. – Nie ma pan pracownika? – retorycznie zapytał się urzędnik, wypisujący mi te papiery. Tamten powiedział – nie! – No to już pan ma – oświadczył zadowolony biurokrata, a do mnie zwrócił się z poleceniem – pójdziesz z tym panem! – W ten sposób zostałem latarnikiem. Do południa chodziłem do szkoły, a wieczorami zapalałem gazowe latarnie. Chodziłem z tyczka po wyznaczonym odcinku i przy jej pomocy je uruchamiałem. Raniutko o świcie przy pomocy tej samej tyczki lampy te gasiłem. W trakcie któregoś z obchodów spotkałem pana Henryka Szlamera podoficera AK, którego w czasie okupacji poznałem w Rymanowie. Pochodził on z Borysławia i jak Sowieci parli do przodu w 1944 r. przyjechał do Rymanowa, gdzie jego stryj prowadził herbaciarnię. Końcówkę okupacji niemieckiej spędził w Rymanowie i tu go poznałem. Jako młody człowiek zaprzyjaźnił się z rówieśnikami moich kuzynów i mojego brata. Często zachodził już po wyzwoleniu do restauracji, prowadzonej przez brata itp. Gdy mnie zobaczył i dowiedział się, co porabiam, od razu zaproponował mi, żebym dołączył do grupki jego kolegów, z którymi prowadził sklep spożywczy. Później Heniek wtajemniczył mnie, że sklep jest tylko przykrywką i jak tylko pojawi się możliwość , to przez Czechosłowację i Austrię damy dyla na Zachód.

Chcieliśmy prysnąć na Zachód

Konkretnie chcieliśmy prysnąć do Nowego Jorku , gdzie jakiś Żyd z grupy Szlamera miał bogatą rodzinę. Wtedy przez tamte tereny biegł jeden ze szlaków przerzutu na Zachód ludzi, którzy z różnych przyczyn musieli opuścić Polskę. Głównie byli to członkowie antykomunistycznego podziemia, zagrożeni aresztowaniem przez bezpiekę, choć oczywiście nie tylko. O ile jednak w 1945 r. i 1946 r. granicę polsko-czechosłowacką można było przekroczyć stosunkowo łatwo, to w 1947 r. już nie. Granica została uszczelniona i wiele grup , którym marzyła się wolność, trafiło wprost za kraty. Przewodnicy mający nas przeprowadzić, też którejś nocy wpadli. Na szczęście nas nie sypnęli. O Nowym Jorku trzeba było jednak zapomnieć.

Cdn.

Marek A. Koprowski

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. amstaf358
    amstaf358 :

    Niestety Żubryd,jak i wielu dowódców niepodległosciowej partyzantki,np ze zgrupowanie Ognia,oddziału Wiarusy,Henryka Flame-Bartka z NSZ itd, zapomniał o złotej zasadzie NKWD -UFAĆ i KONTROLOWAĆ ,dzięki temu UB udało się wprowadzić swoich agentów do oddziałów zdobyć zaufanie ich dowódców i wkrótce doprowadzić do ich całkowitego unicestwienia,wiem że teraz siedząc w wygodnym fotelu łatwo stawiać takie zarzuty nniemniej jednak cały czas mam wrażenie że gdyby do pewnych spraw podchodzono z większym dystansem i nieufnoscią to żecz wyglądały by zgoła inaczej….

  2. jkm_ci
    jkm_ci :

    Szanowny redaktorze skoryguj ten błąd bo zapewne chodzi o ,, Kierownictwo Dywersji ” a nie dywizji Jerzy Vaulin, warszawiak, uczestnik akcji tzw. małego sabotażu. W 1943 r. wysłano go na Podkarpacie jako żołnierza „Kedywu” czyli {[Kierownictwa Dywizji.}] Brał udział w wielu akcjach, w