Represji po akcji nie było

Strażnica niemiecka mieściła się w typowym drewnianym baraku. Po wrzuceniu do niego trzech filipinek i granatu w formie worka wypełnionego kilogramem plastiku , jego połowa najzwyczajniej się rozleciała , a część załogi zginęła. Pozostali podnieśli ręce do góry i nie stawiali oporu. Zabraliśmy im broń i mundury. W baraku nie było niestety broni maszynowej. To, co zdobyliśmy, przydało się naszej grupie, gdy za pół roku ruszyliśmy na Wołyń. Później braliśmy jeszcze udział w kilku innych akcjach. Trzykrotnie uczestniczyliśmy w próbach odbicia transportów więźniów, przewożonych z Pawiaka do Oświęcimia.

– Kilkanaście minut po godzinie jedenastej zobaczyliśmy nadjeżdżającą od Placu Teatralnego ciężarówkę z samochodem osobowym ochrony – wspomina Andrzej Żupański. – W międzyczasie „steniści”, czyli „Doman” i ja po oddaniu serii zeskoczyliśmy z „kitajca”, zmieniliśmy magazynki i już w biegu załadowaliśmy się do ruszającego samochodu z cennym ładunkiem. W trakcie siadania „Doman” został trafiony w udo kulą Niemca strzelającego z ulicy Senatorskiej od strony placu Teatralnego. Jak wiadomo, na placu przy Daniłowiczowskiej stoi pałac Blanka, w którym wówczas kwaterował oddział SA. Esamani mogli być tymi, którzy próbowali przeszkodzić akcji. Według relacji harcerza z patrolu „Markiza”, gdy zaczęła się strzelanina, zaskoczył ich tłum uciekających przechodniów, biegnących w ich kierunku, krzyczących „Nie strzelajcie – my Polacy”. Naturalnie podczas tych gwałtownych wydarzeń grupa por. „Białego” nie próżnowała. Wszyscy wybiegli z kryjówek i zasypali kulami pistoletów stojący przed nimi mały samochód osobowy osłony, w którym obok cywilnego kierowcy siedział policjant, a na tylnym siedzeniu umundurowany strażnik bankowy, komendant straży, Nadelgast.

Akcja była skończona

– Wszyscy zginęli. Grupa zaraz zaczęła się ładować na „kitajca”, poza „Tadeuszem”, który wsiadł do samochodu z pieniędzmi. Podobnie postąpił ppor. „Jurek”. Ranny „Balon” zdołał uczepić się na stopniu ruszającego „kitajca”. Ochrona akcji przez patrole harcerskie, dowodzone przez „Maćka”, miała też coś do zrobienia. Obok zlikwidowania wspomnianego oficera Wehrmachtu, któremu „Sem” nie pozwolił dokończyć serii, na placu znaleźli się też dwaj policjanci niemieccy, nadbiegający z jego głębi. Zostali zabici lub ranieni serią z Thompsona. Akcja byłą skończona i samochód z pieniędzmi już ruszał, skręcając w Podwale. Ulica, zwykle ruchliwa, była pusta. Wszyscy przechodnie, słysząc kanonadę poukrywali się w najbliższych bramach. Chwilę po wjeździe ciężarówki na tę ulicę jej nowi pasażerowie zaczęli rozglądać się i wówczas dostrzegli skromnie wyglądające worki pieniędzy, ułożone na środku skrzyni w długi, podwójny rząd. Worki zawierały milion lub pięć milionów zł, o czym obwieszczały duże napisy. Przy tej okazji został dostrzeżony policjant niewyrzucony wcześniej. Wzięliśmy go za ręce i nogi, wyrzuciliśmy na ulicę z pędzącego samochodu. Potoczył się kilka razy po jezdni, ale szybko wstał i wbiegł do najbliższej bramy. Nie było widać rany. W tym czasie „Tadeusz” uzbroił się w zdobycznego Bergmana. W ślad za ciężarówką z pieniędzmi w Podwale wjechał „kitajec” i w czasie tego zakrętu odpadł przyczepiony, ranny „Balon”.

Ranny „Balon”

– Na szczęście za chwilę wjechał na Podwale „Leoś” i zatrzymał się za rogiem w oczekiwaniu na patrol „Markiza” , który miał nadbiec od ulicy Miodowej. Gdy już miał ruszać, „Xiążę” dostrzegł leżącego „Balona”. Na dany sygnał zeskoczyli obok niego „Marian”, „Władek”, „Kuba”i „Maciek”. Szybko załadowali nieprzytomnego, w postrzępionym ubraniu „Balona”. Z Podwala trasa odskoku prowadziła przez ulice Kilińskiego i Długą do Freta. Na ul. Kilińskiego z dużego domu rozległy się strzały do obu samochodów osłony, ale niecelne. Nie reagowaliśmy na tę zaczepkę. Na ul. Freta stał pierwszy na trasie patrol harcerzy, którego członkowie machali szturmowcom z entuzjazmem. Po drodze stały jeszcze dwa takie patrole. Zachowało się tylko kilka nazwisk i pseudonimów harcerzy z tych patroli, mimo że było ich co najmniej dziesięciu: Franciszka Wassilke „Franek”, Tadeusz Wejrzanowski „Smukły”, Włodzimierz Szczepański „Sztajer” i Aleksander Święcimski „Olek”. Dalsza jazda prowadziła ul. Zajączka do Al. Wojska Polskiego i dalej do ul. Tatarskiej obok Cmentarza Powązkowskiego do ul. Ostroga. Tutaj dołączył się „Leoś” i pojechał do Szpitala Wolskiego , by przekazać rannego. Z relacji z tamtych czasów powstaje niewiarygodny opis przedstawiający stosunki w tym szpitalu. Potwierdził mi go „Markiz”, profesor Kazimierz Łodziński. Z jego relacji, którą przekazał mi już po wojnie wynikało, że opóźnienie z powodu rannego „Balona” skutkowało tym, że kierowca „Leosia” trafił na ul. Leszno. Ku przerażeniu siedzących w samochodzie ulica ta była zamknięta.

Szpital w akcji

– Ale kierowca sprawnie wycofał wóz i skierował go na ul. Górczewską. Z dala ukazały się zarys Szpitala Wolskiego. Studenci tajnego nauczania medycznego krzyknęli niemal razem, musimy zostawić rannego w szpitalu. Brama była otwarta, więc problemu z wjazdem nie było. Skierowano się do peryferyjnych pomieszczeń , gdzie znajdowało się prosektorium. Tu pojawił się niespodziewanie Andrzej Malinowski „Włodek”, który przewidywał ewentualność włączenia szpitala do akcji. Prosektorium było miejscem pracy pana Augustyniaka – prosektora. Znał dobrze studentów, więc nie pytając o szczegóły, zarządził rozpakowanie w tymczasowo zwolnionym pokoju zajęć tajnego nauczania anatomii patologicznej, skąd grzecznie lecz stanowczo wyprosił doc. Chodkowską, która natychmiast włączyła się do likwidowania kompromitujących śladów. W międzyczasie przybył dyrektor szpitala. Nikt nie zadawał żadnych pytań. Wszyscy zachowywali się jakby byli od dawna znajomymi. Zamieszanie wywołane wjazdem samochodu z otwartą platformą pełną młodych ludzi, zauważyły siostry szarytki, zarządzając natychmiastowe zamknięcie okien i położenie się do łóżek, bo zaczyna się obchód lekarski.

Ukrycie pieniędzy

– Dwie siostry bardzo dyskretnie zapakowały broń w szpitalne prześcieradła i zaniosły w bezpieczne miejsca. Chirurg polecił przeniesienie rannego na salę operacyjną, a po operacji przygotował salkę oznaczoną napisem: „Tuberkuloza- Gruźlica”. Pozostałe dwie ciężarówki pojechały ulicami Gostyńską, Płocką i Górczewską na ul. Sowińskiego 47, gdzie mieściło się gospodarstwo ogrodnicze. Czekał tam jego właściciel Bronisław Ruchowski „Bratek”. Ciężarówka z cennym ładunkiem wjechała na posesję i szybko przeniesiono worki do przygotowanego sporego dołu, gdzie przykryto je ziemniaczanymi łęcinami. Po tym prowizorycznym ukryciu pieniędzy obie ciężarówki odjechały. „Kitajec” do zakonspirowania garażu, a samochód, który wiózł pieniądze, na ul. Ordona, gdzie go pozostawiono. Wkrótce nadjechała karetka pogotowia, wezwana przez por. „Polę” znanym mu konspiracyjnym numerem telefonu. Zabrany do szpitala ranny w ciągu niewielu dni doszedł do sił. W zakładzie „Bratka” pozostało czterech uzbrojonych ludzi, w tym ja, jako osłona. Gdy ściemniło się, worki z pieniędzmi przeniesiono do szklarni i zapakowano do skrzynek, przykryto pomidorami i innymi warzywami.

Podejrzliwy woźnica

– Z powodu braku dostatecznej liczby skrzynek, część pieniędzy włożono do worków i także na wierzch wrzucono warzywa. Rano następnego dnia przeżyliśmy nie lada emocje , gdyż przed wejściem do gospodarstwa „Bratka” pojawili się dwaj granatowi policjanci, którzy objęli tu posterunek. Szybko okazało się, że zadaniem ich jest rewidowanie jadących tutaj wozów. Po jakimś czasie posterunek został zwinięty. Rano nastąpiła zmiana grupy chroniącej zdobyte pieniądze. Wkrótce nadjechała wezwana duża platforma dwukonna, na którą załadowano skrzynki oraz worki z pieniędzmi. Woźnica, który pomagał w załadunku, szeptał coś do siebie, że co to za lekkie pomidory. Na platformę wsiedli ppor. „Jurek” ja i „Podkowa” z pistoletami maszynowymi pod płaszczami. Pojazd ruszył ulicą Wolską do Śródmieścia. Trzeba stwierdzić, że wyprawa była ryzykowna, bo prawdopodobieństwo wpadnięcia na patrol niemiecki było dość duże. Gdyby patrol zatrzymał wóz, musiałoby dojść do strzelaniny i wówczas utrata pieniędzy byłaby prawie pewna. Chociażby z powodu zerwania się przestraszonych koni. Ale nic się nie stało i transport spokojnie dotarł na ul. Śliską 15, w miejsce dziś zajęte przez Pałac Kultury i Nauki. Był tam pusty nieczynny sklep, w którym czekał na cenną przesyłkę przedstawiciel władz finansowych Polski Podziemnej. Profesor Strzembosz napisał po latach w swej książce, że akcja „Góral”, ze względu na rozmach i efekty”, mieści się w czołówce akcji bojowych już nie tylko na skalę Warszawy czy Polski, ale całej okupowanej Europy.

Ogłoszenie o nagrodach

– Była to akcja, w której perfekcja wykonania łączyła się z brawurą, a osiągnięty efekt przerastał to, czego dokonano dotychczas. Po kilku dniach na Nowym Świecie, blisko przedwojennego Banku Gospodarstwa Krajowego przy Alejach Jerozolimskich, w dużej witrynie sklepowej, Niemcy wystawili wózek z Senatorskiej ze skrzyniami oraz kilka worków, w których były zapakowane pieniądze. Umieścili tam też ogłoszenie o nagrodach wyznaczonych za pomoc w znalezieniu pieniędzy: milion złotych za udzielenie informacji , które pomogą w znalezieniu pieniędzy, a pięć milionów za ich odzyskanie. Wiadomo też, że w części urzędów pocztowych listy do Niemców adresowane według wskazań obwieszczenia były przez członków podziemia otwierane i czytane. Żadnych istotnych doniesień nie stwierdzono. Nie zostało to przez naszych historyków jednoznacznie wyjaśnione, ale brak niemieckich represji, jako odwet za zabicie kilku Niemców wskazywałby, że Niemcy nie byli pewni, czy zaboru pieniędzy dokonało polskie podziemie zbrojne, czy był to napad o charakterze bandyckim. Jest to możliwe, gdyż wówczas reakcje na polskie akcje zbrojne były krwawe i okrutne. Nie ma żadnych stwierdzonych w tym okresie liczniejszych egzekucji więźniów Pawiaka. W sumie w czasie akcji zdobyliśmy 106 mln zł, które według czarnorynkowego kursu miały wartość około 1 mln dolarów. Naszym łupem stały się też pistolet maszynowy Bergman, trzy karabiny i dwa pistolety parabellum.

Akcja na strażnicę

– Po akcji „Góral” nasza grupa za długo nie wypoczywała. Już kilka dni później wzięła ona udział w atakach na strażnice niemieckiej Straży Granicznej, rozlokowane na granicy Generalnego Gubernatorstwa z III Rzeszą, przebiegającą blisko północnych granic Warszawy. Kierownictwo Dywersji, Komendy Głównej otrzymało bowiem zadanie osłabienia działalności bowiem zadanie osłabienia działalności niemieckiej Straży Granicznej na północ od Warszawy, by ułatwić ludności polskiej, będącej rządami gausleitera Prus Wschodnich Ericha Kocha przełamania żywnościowej blokady stolicy. Grupie „Pola” wraz z grupą „Osjan” przypadł w udziale napad pod Dąbrową blisko Bugu na przeciwko Serocka. Akcja udała się bardzo dobrze. Strażnica niemiecka mieściła się w typowym drewnianym baraku. Po wrzuceniu do niego trzech filipinek i granatu w formie worka wypełnionego kilogramem plastiku , jego połowa najzwyczajniej się rozleciała , a część załogi zginęła. Pozostali podnieśli ręce do góry i nie stawiali oporu. Zabraliśmy im broń i mundury. W baraku nie było niestety broni maszynowej. To, co zdobyliśmy, przydało się naszej grupie, gdy za pół roku ruszyliśmy na Wołyń. Później braliśmy jeszcze udział w kilku innych akcjach. Trzykrotnie uczestniczyliśmy w próbach odbicia transportów więźniów, przewożonych z Pawiaka do Oświęcimia.

Zamach na Fischera

– Raz miała ona miejsce w Jaktorowie, a raz w Milanówku. Zawsze naszym partnerem był batalion „Zośka”. Wszystkie trzy były niestety nieudane. Raz nie zdołano na czas założyć ładunku pod torem kolejowym, kiedy indziej z powodu dodatkowego uzbrojenia eskorty, a nam na czas nie zdołano dowieźć broni. Wszyscy byliśmy wściekli, patrząc na wagony z więźniami, które przetaczały się po torach. Co jednak mieliśmy robić. Później oddział „Pola” brał udział w odwecie, który do historii przeszedł jako akcja „Wilanów-Powsin”. Została przeprowadzona w końcu września 1943 r. Dzieliła się na dwie części. Pierwsza główna polegała na zniszczeniu posterunku żandarmerii w Wilanowie. Druga sprowadzała się do wykonania wyroku Sądu Polskiego Państwa Podziemnego na niemieckich osadnikach, skazanych za dwukrotne wymordowanie grupy żołnierzy Armii Krajowej, przeprowadzającej ćwiczenia w Lasach Kabackich. Trudno ją zaliczyć do chlubnych, ktoś ją jednak musiał wykonać. Po tej akcji grupa „Pola” uczestniczyła jeszcze w kilku zadaniach, w tym w zamachu na gubernatora dystryktu warszawskiego Fischera. Został on zorganizowany między Wawrem a Miłosną. Naszym partnerem był jak zawsze batalion „Zośka”. Plan akcji przewidywał, że niemieckie samochody zostaną zatrzymane przez stalową linę, rozciągniętą między drzewami, rosnącymi wokół szosy. Liny nie zdążono jednak zamocować i pierwszy samochód eskorty ją zerwał i cały konwój minął nas. Posłaliśmy za nim kilka serii, ale nie wyrządziły one Fischerowi dużej szkody. Wyszedł z zamachu bez szwanku. Uświadomił tylko Fischerowi, że nie może być pewny dnia, ani godziny.

W ślad za „Dyrektorem”

W grudniu 1943 r. Jan Wojciech Kiwerski szef Kedywu „Lipiński”, „Dyrektor” został mianowany komendantem Okręgu Wołyńskiego Armii Krajowej. Gdy oficerowie „Poli” dowiedzieli się, że „Dyrektor” jedzie na Wołyń, wyrazili chęć wyjazdu z nim i dalszego walczenia z okupantem pod jego rozkazami. Kiwerski nie chciał się na to zgodzić. Nie chciał pozbawiać Kedywu doświadczonej grupy dywersyjno-bojowej. Żołnierze „Poli” uporczywie starali się jednak o zgodę na wyjazd. Kedyw początkowo nie chciał nawet o tym słyszeć, ale w końcu się zgodził. W sumie z „Poli” na Wołyń nie wyjechał tylko sam „Pola”, czyli por. Roman Kiźny. Dowództwo Kedywu postawiło jednak warunek, że grupa udająca się na Wołyń, musi zabrać ze sobą „spalonych” żołnierzy AK z innych formacji, których bezwzględnie trzeba było ewakuować z Warszawy. NA dowódcę grupy wyznaczono por. Zdzisława Zołocińskiego „Piotra”, a jego zastępcą mianowano jednego z najstarszych żołnierzy Kedywu, hubalczyka por. Marka Szymańskiego „Czarnego”. W styczniu 1944 r. rozpoczęliśmy intensywne przygotowania do wyjazdu na Wołyń.

(cdn.)

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply