Powtórna przysięga

Gdy znów ruszyliśmy, po przejściu kilkuset metrów musieliśmy obejść bokiem odcinek drogi. Leżały na niej resztki wozu, zabite konie i strzępy ludzkich ciał. Wóz najechał na minę przeciwczołgową. Zginęły dwa rodzeństwa i jednocześnie narzeczeństwa

– Nie wszyscy żołnierze dywizji przy przechodzeniu torów mieli tyle szczęścia , co moja grupa – wspomina Józef Czerwiński. – Inne grupy, które przechodziły tory w innych miejscach, poniosły ciężkie straty. Niektóre przebiły się dopiero za drugim razem, a niektóre wcale. Wielu błąkało się po moczarach, lasach, próbując wyjść z pierścienia i dotrzeć do Włodzimierza lub przedostać się przez Bug na Lubelszczyznę. Moja grupa jakoś dotarła do Smolar Rogowych. Ja byłem ledwie żywy. Tak jak wszyscy, marzyłem o jakimś posiłku i śnie. Do chaty, gdzie wyznaczono mi kwaterę, dowlokłem się ostatkiem sił. Miałem spuchnięte i obolałe nogi. Od kilku dni nie zdejmowałem butów, które kilkakrotnie przemokły. Gdy siadłem w chacie na słomie, chciałem je zdjąć i nie mogłem. Na nic się zdała pomoc kolegów. Musiałem nożem rozciąć cholewy, dopiero wtedy udało mi się je zdjąć. Stopy miałem czarne od brudu i krwi, obtarte do ran i opuchnięte tak, że nie widziałem kostek. Zamiast pięknych butów, w którymi przyszedłem do partyzantki, musiałem założyć łapcie z łyka.

Głód

– Głównym naszym problemem w Smolarach i następnych miejscowościach był jednak głód. Warunki zaopatrzenia w żywność na Polesiu drastycznie się pogorszyły. Co z tego, że mieliśmy złote ruble i dolary, jeżeli nie mogliśmy za nie nic kupić. Tutejsza ludność była bardzo biedna i sama nie miała co jeść. W Smolarach nie tylko odpoczywaliśmy, ale dywizja przeszła tu reorganizację. Szereg oddziałów zostało połączonych i dywizja, choć jej siła bojowa zmniejszyła się, znów była zdolna do walki. Nie miała jednak ciężkich karabinów maszynowych, środków łączności, taborów i zwiadu konnego. Nastroje w dywizji też nie były najlepsze. Na Wołyniu walczyliśmy w pobliżu własnych domostw. Polesie stanowiło dla nas teren obcy. Wielu żołnierzy gnębiła troska o rodziny, które w okolicach Bielina i Lasach Mosurskich pozostały bezbronne i mogły stać się ofiarami Niemców lub Ukraińców z UPA. Docierały zaś do nas informacje, że esesmani rozstrzeliwują rannych, którzy wpadli w ich ręce. Dowództwo dywizji bez przerwy wysyłało patrole aprowizacyjne w poszukiwaniu żywności i penetracji terenu. Musiało podjąć decyzję, co dalej robić. Wiadomo było, że w Smolarach Rogowych zbyt długo pozostać nie możemy i Niemcy na pewno podejmą próbę naszego zniszczenia. Tak też się stało. Po jakimś czasie zmotoryzowane oddziały nieprzyjaciela wymacały nas i usiłowały wziąć w kocioł. Odparliśmy ich atak i zaczęliśmy wycofywać się do lasu, Niemcy ściągnęli bowiem czołgi. Nocą ruszyliśmy do Lasów Szackich. Ciągnęliśmy lasami i po bezdrożach. Kolumna się rozrywała i trzeba było biegiem dogonić czoło. Niekiedy było tak ciemno, że wzajemnie traciliśmy się z oczu. Próbowaliśmy temu zaradzić , przyczepiając na plecach białe chusteczki lub kawałek białej szmaty, ale to niewiele dawało.

Słup ognia

– Chwilami szliśmy trzymając się za ręce, albo za pasy. Nogi mieliśmy stale przemoczone. Na bardziej suchych odcinkach szliśmy często tyłem, aby zmylić ewentualnych zwiadowców, stwarzając wrażenie marszu w przeciwnym kierunku. Początkowo w naszej kolumnie jechały wozy z rannymi. Kiedy weszliśmy na piaszczystą, dość szeroką drogę, podano rozkaz, aby pójść po śladach. Część drogi mogła być zaminowana przez partyzantów radzieckich, którzy czuli się tu gospodarzami. Szliśmy na przemian raz prawą, raz lewą stroną. Zmęczony i osowiały wlokłem się wśród innych. Nagle gdzieś w przodzie buchnął w górę słup ognia i rozległa się detonacja. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Kompania na chwilę zatrzymała się. Gdy znów ruszyliśmy, po przejściu kilkuset metrów musieliśmy obejść bokiem odcinek drogi. Leżały na niej resztki wozu, zabite konie i strzępy ludzkich ciał. Wóz najechał na minę przeciwczołgową. Zginęły dwa rodzeństwa i jednocześnie narzeczeństwa. Wieczorem przed wymarszem sanitariuszki Wandzia Szurowska i Jadzia Kuterówna rozmawiały z partyzantami kompanii podporucznika „Kostka”. „Orzeł” i inni namawiali je , aby zostały z nimi , ale dziewczęta ciągnęło do wozów z rannymi, wśród których znajdowali się ich bracia i sympatie.

Śmierć na minie

– Jadzia była zakochana w bracie Wandzi, a Wandzia w bracie Jadzi. Niespodziewany wybuch miny przeciął ich młode życie i romantyczną miłość. W lasach szackich stanęliśmy wśród wysokopiennych sosen. Wybudowaliśmy sobie szałasy z gałęzi, okładając je mchem i wrzosem, słabo jednak chroniły od zimna i deszczu, marzliśmy bardzo. Na skutek wycieńczenia, wilgoci i chłodu, wielu z nas cierpiało na czyraki; sam miałem obsypane nimi całe plecy. Głód dokuczał coraz większy. Otrzymywaliśmy najczęściej kawałek wołowiny na pluton; gotowaliśmy ją w wiadrach i jedliśmy popijając rosołem. Ponieważ brakowało soli, mięso i rosół były niesmaczne. Chleba wcale nie widzieliśmy, nic więc dziwnego , że prześladowało mnie wówczas marzenie o świeżym razowcu z masłem. Jeszcze bardziej cierpieli palacze. Tytoniu od dawna już brakowało i tylko wyjątkowo oszczędni mieli jeszcze jakieś okruchy ukryte w kieszeniach. Próbowano palić korę z drzew, liście wiśniowe i dębowe. Za tytoń chętnie by oddano ostatni kawałek chleba, część ubrania, a nawet amunicję. Mając 13 lat zacząłem po kryjomu palić papierosy, ale później, na widok męczących się palaczy w lasach szackich, postanowiłem nie palić, by nie stać się niewolnikiem nałogu i wytrwałem do dziś. Podczas naszego pobytu w Lasach Szackich mieliśmy kilka starć z Niemcami i Węgrami. Najpierw zaatakowali nas ci ostatni. Posuwali się po torze kolejki wąskotorowej z Szacka w kierunku Zabłocia. Szli w nieładzie po kilkadziesiąt osób. Oddział porucznika „Bratka”, który strzegł tego odcinka przypuścił ich blisko i przywitał gęstym ogniem.

Uderzenie na Hutę Ratneńską

– Kilkudziesięciu Węgrów zginęło, kilkunastu dostało się do niewoli. Usiłując zdobyć żywność, batalion porucznika „Zająca” uderzył na Hutę Ratneńską, zajętą przez Niemców. Z militarnego punktu widzenia akcja się powiodła, ale aprowizacyjnego nie. Żywności we wsi nie było. Następnego dnia sytuacja żywnościowa jeszcze bardziej się pogorszyła, bo w rejon naszego stacjonowania przesunął się ponad tysiącosobowy oddział kawalerzystów Iwanowa. On też szukał żywności. Coraz większy głód powodował pewne rozluźnienie dyscypliny, niektórzy próbowali zdobywać żywność na własną rękę. Aby temu przeciwdziałać, dowództwo stosowało ostre kary. Odczuli to na własnej skórze trzej chłopcy z naszej kompanii. Porucznik “Zając” ukarał ich stójką pod karabinem. W słoneczne popołudnie stanęli w szeregu na polanie, w postawie na ramię broń. Podoficer służbowy siedział obok i pilnował, żeby się nie ruszali. Zaczęły się też zdarzać wypadki dezercji. Niektórzy partyzanci sądzili, że jeśli przyszli do szeregów z własnej woli , na ochotnika, to mają prawo je opuścić. Dowództwo natomiast słusznie uważało, że jesteśmy żołnierzami i podlegamy dyscyplinie wojskowej. Gdy z naszego batalionu odeszło samowolnie kilku partyzantów pod dowództwem plutonowego Jaworskiego, wszczęto za nimi pościg. Grupy tej jednak nie schwytano, gdyż przeszła przez front na stronę Armii Radzieckiej. Inaczej potoczyły się losy trzech podchorążych i jednego podoficera z „kompanii warszawskiej”. Po opuszczeniu naszych szeregów natknęli się oni na oddział partyzantów radzieckich. Ponieważ nie potrafili wyjaśnić, dokąd i po co się udają, rozbrojono ich i odstawiono do dowództwa naszej dywizji. Są polowy skazał dezerterów na karę śmierci.

Zawieszenie wyroku

– Major „Żegota” zawiesił jednak wykonanie wyroku i dał im możność rehabilitacji. Oddaliła się również grupa kilkunastu starszych wiekiem partyzantów, którzy chcieli przedrzeć się do swych rodzin, pozostawionych w rejonie Bielina i lasów mosurskich, część jednak wróciła po kilku dniach. Cóż, ludzie nie zawsze wytrzymywali głód, zimno, ciągłe niebezpieczeństwo i narastającą groźbę powtórnego okrążenia. Pragnąc podnieść dyscyplinę i wzmóc poczucie żołnierskiego obowiązku, dowództwo zdecydowało się na ponowienie uroczystej przysięgi. Po raz pierwszy oddziały składały przysięgę podczas koncentracji dywizji. Nie wszyscy wówczas wzięli w niej udział; część partyzantów przyszła później, niektórzy wykonywali w terenie postawione im zadania. W lasach szackich przysięgać mieli wszyscy. W połowie maja stanęliśmy na uroczystej zbiórce. Odbyła się msza polowa, kapelan wygłosił płomienne kazanie o obowiązku służenia Ojczyźnie, potem w skupieniu powtarzaliśmy rotę przysięgi. Następnie odczytano rozkaz awansowy i odznaczeniowy. Wśród wielu innych znalazło się i moje nazwisko. Z dniem 3 maja 1944 roku otrzymałem awans do stopnia starszego strzelca, z czego byłem bardzo dumny. Na zakończenie uroczystości przemówił do nas dowódca dywizji, major „Żegota”. Mówił o konieczności dalszej walki z Niemcami, która wymaga zdyscyplinowania i poświęcenia. Jednocześnie parole donosiły o koncentracji Niemców w okolicznych wsiach. Dywizji groziło ponowne okrążenie. 20 maja Niemcy przystąpili do natarcia na rejon lasów, w których znajdowaliśmy się wraz z oddziałem Iwanowa. Cały dzień trwały uporczywe walki, w trakcie których nasze bataliony ściśle współdziałały z sowietami.

Decyzja „Żegoty”

– Walki te nie przyniosły nam powodzenia. 21 maja zostaliśmy zepchnięci na skraj lasów szackich. W tej sytuacji major Tadeusz Sztumberk – Rychter „Żegota”, który po śmierci „Oliwy” został dowódcą dywizji podjął decyzję o przebiciu się przez front na stronę radziecką. Dywizja została podzielona na trzy kolumny, które różnymi drogami z rejonu Huty Ratneńskiej ruszyły w stronę Prypeci wzdłuż której przebiegał front. Pierwszą dowodził kpt. „Garda”, drugą mjr „Kowal” a trzecią prowadził „Żegota”. Ja znalazłem się ze swym oddziałem w kolumnie kpt. „Gardy”, która front przekroczyć miała pierwsza. Komenda Główna AK anulowała rozkaz „Żegoty” i kazała mu zawrócić kolumny na Lubelszczyznę. Myśmy jednak o tym nie wiedzieli i kontynuowali marsz. Patrol wysłany za nami, który miał dostarczyć nowy rozkaz nas nie dogonił. Nasza kolumna liczyła około 550 partyzantów z 27 dywizji. Razem z nami maszerował około 150-osobowy oddział partyzantów radzieckich. Przechodziliśmy przez wyjątkowo trudne tereny. Nadal prawie nic nie jedliśmy, ponieważ okoliczna ludność nie posiadała żadnych zapasów. Takiej nędzy jak tam, w uroczyskach Polesia, nie spotkałem nigdy. Trafiały się kurne chaty. Ich mieszkańcy jedli drobniutkie ziemniaki gotowane w łupinach i pili sok z brzozy, nagromadzony w beczkach, czasem poczęstowano nas wodą, zagotowaną z garścią mąki mielonej na żarnach i zabieloną odrobiną mleka. Szliśmy po bezdrożach i bagnach, wyłącznie nocą. Dni spędzaliśmy zaszyci w lasach. Zapamiętałem nazwy miejsc naszych dziennych postojów, mówiące same za siebie: Uroczysko Zahimna, Uroczysko Budy, Uroczysko Korczanicha, bagna Zamocze. W ciągu nocy pokonywaliśmy kilkanaście do 30 kilometrów. Może to wydać się niewiele, ale warunki marszu były tak ciężkie, że na kolejny postój przychodziłem śmiertelnie zmordowany. Konie potopiły się w bagnach, musieliśmy więc nieść wszystko na własnych ramionach: broń amunicję i rannych…

Zasypiali w marszu

– Ludzie byli tak zmęczeni, że zasypiali w marszu. Od czasu do czasu czerń i ciszę nocy przerywały błyski i terkot karabinów maszynowych. To Niemcy obsadzający bunkry lub placówki ostrzeliwali na oślep las, z którego dochodziły odgłosy maszerującej kolumny. Wówczas rzucaliśmy się naprzód biegiem, aby jak najprędzej wyrwać się poza zasięg ognia. Niekiedy słyszeliśmy warkot silników i charakterystyczny grzechot gąsienic w czołgów. Żyliśmy w ciągłym napięciu. Któregoś wieczoru, gdy tylko kolumna ruszyła, musieliśmy przebić szeroki rów. Woda sięgała do połowy łydek. Nad brzegiem utworzył się korek, ponieważ rów pokonywaliśmy gęsiego. Widząc, że będę musiał później biegiem doganiać oddalającą się kolumnę, postanowiłem nie czekać na kolejkę i sforsować rów tuż obok. Skończyło się na tym, że wpadłem do wody aż po piersi i dalszą drogę odbywałem trzęsąc się z zimna. Dopiero na najbliższym postoju plutonowy „Kryś”, dał mi z litości swoje zapasowe spodnie. Nad ranem 26 maja stanęliśmy w maleńkim lasku. Kapitan „Garda” oznajmił, że w pobliżu znajdują się Niemcy, i kategorycznie zabronił oddania się poza obręb lasu. Wraz z innymi zostałem wyznaczony do pełnienia służby jako czujka.

Uczta u Poleszuków

– Staliśmy we dwóch, obserwujac przedpole, ale z powodu mgły niewiele widzieliśmy. O świcie przyszła zmiana. Byliśmy niesamowicie głodni. Chwilę rozmawialiśmy po cichu we czwórkę, wreszcie któryś z nas – nie pamiętam już, „Pazur” czy też ja – zaproponował, aby pójść do wsi i poszukać czegoś do jedzenia. Kolega stojący ze mną na warcie odmówił, nie chcąc łamać rozkazu, zmiennik, który przyszedł razem z „Pazurem”, też nie chciał iść, uzgodniliśmy więc, że oni dwaj zostaną na czujce, a my udamy się do wsi. Ruszyliśmy polną drogą. Wkrótce z mgły wyłoniły się chaty kryte słomą, były jednak puste. Wreszcie zobaczyliśmy, że z komina stojącej nad wodą chałupy unosi się dym. Ukradkiem zbliżyliśmy się do zagrody i przez chwilę obserwowaliśmy otoczenie. Było cicho, więc zdecydowaliśmy się wejść do środka. W izbie zastaliśmy kilkuosobową rodzinę, szykującą się właśnie do śniadania. Spojrzenie rzucone na stół wprowadziło nas w osłupienie: leżał tam ser, pokrojony chleb, na blasze dymił olbrzymi placek z tartych kartofli, obok stała śmietana. Czegoś równie wspaniałego nie jedliśmy już dawno. Od kilku tygodni nie widzieliśmy też tak bogatego gospodarstwa. Widząc nasze „konsumpcyjne zamiary”, gospodyni oraz pozostali domownicy odmówili nam pożywienia, choć domostwo wyglądało na zasobne, jak na owe czasy i warunki. Trzeba było trzasnąć zamkiem karabinu, aby uspokoić wrogo usposobioną rodzinę. Pospiesznie zjedliśmy cały placek, popijając śmietaną i zagryzając serem. Moje łapcie z łyka rozłaziły się już zupełnie, a onuce były wprost przegniłe, toteż zobaczywszy w kącie chodaki z niewyprawionej skóry, wziąłem je, prosząc gospodarzy o jakieś onuce. Ze złością odpowiedzieli, że nie mają. Zdjąłem więc ze ściany wiszące dwa ręczniki i zmieniłem „obuwie”. Dla oczekujących na nas zgłodniałych kolegów zarekwirowaliśmy wielki bochen chleba, leżący w kącie izby. Odprowadzeni nienawistnymi spojrzeniami i złorzeczeniami, ruszyliśmy w drogę powrotną.

Marek A. Koprowski

c.d.n
0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply