Postanowiłem się ujawnić

Błyskawicznie usunąłem się do pokoju, z niego na balkon i skoczyłem w dół. Wylądowałem na śmietniku i trochę się potłukłem. Ci nie strzelali za mną, ani też nie zeszli na dół, żeby sprawdzić, co się ze mną stało. Usłyszałem tylko ich rozmowę, jak jeden mówi do drugiego- nie schodź, bo ten skurwysyn na pewno ma broń i cię zastrzeli.

– We Wrocławiu znalem takiego gościa o nazwisku Jerzy Różyczka, który ożenił się z moją kuzynką – wspomina Czesław Naleziński. – On także był związany z podziemiem i był w Krośnie zatrzeć za sobą ślady, wyjechał do Wrocławia. Uznał, że najciemniej jest pod latarnią. Wstąpił do partii i bardzo szybko awansował. W Komitecie Wojewódzkim we Wrocławiu pełnił obowiązki II sekretarza d.s. rolnictwa. Nadal jednak utrzymywał związki z podziemiem. Przez niego zacząłem szukać kontaktu z Sieńką. Nie wiedziałem bowiem, jaką rolę odegrał on w aresztowaniu brata i próbie zatrzymania mnie. Sieńko trzymał kasę całego obszaru i mógł mi udzielić zapomogi na urządzenie się we Wrocławiu. 4 listopada miałem się z nim spotkać na Sępolnie. Sieńko na spotkanie nie przybył. W umówionym miejscu spotkałem obcego człowieka, Mówię mu, że jest mi potrzebna pomoc, a on mi mówi, że będziemy ponownie drukować „Orła”.

Chciałem mieć paszport

– Zapytałem go, jak możemy to czynić, skoro wpadła drukarnia. On zaś twardo – a co cię to obchodzi. – Umówiliśmy się na spotkanie w innej części Wrocławia i się rozstaliśmy. Pokluczyłem później trochę po ulicach, by sprawdzić, czy nie jestem śledzony i wróciłem na kwaterę. Różyczka wynalazł mi ich kilka. W sumie mieszkałem w nich do maja 1948 r. Starałem się jakoś urządzić i na własną rękę, ryzykując, pojechałem do Gliwic. Tam w jednym z akademików spotkałem kapitana Wałęgę. Siedział on przy stole i wypisywał paszporty z wbitą wizą francuską. Otaczała go gromada chłopaków, wśród których był m.in. żyjący jeszcze w Ameryce Tomasz Gołąb, pochodzący z Dynowa. Mówię mu więc – panie kapitanie, to może znalazłyby się jeszcze paszporty dla mojego brata i dla mnie. Na to ten się obruszył – co ty, Arsen chcesz dezerterować? – Ten wielki bohater, skurczybyk, za dwa tygodnie był w Anglii. Jak wróciłem z Gliwic do Wrocławia, udałem się na Dolny Śląsk do Kłodzka, gdzie mieszkali rodzice Kukli. Tam się okazało, że Mietek Kukla ma jakiegoś kuzyna w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, który jest w stanie zrobić dla nas paszporty francuskie, dzięki którym wyjedziemy za granicę. Nie bardzo wierzyłem w możliwość załatwienia tych paszportów, ale okazało się, że kuzyn Kukli je załatwił. Najpierw trafiły one do Kłodzka, a później Mietek zabrał je, żeby mi dostarczyć.

Aresztowali go na dworcu

– Pech chciał, że na dworcu we Wrocławiu został aresztowany i poddany śledztwu. Paszport nie był co prawda na moje nazwisko, tylko na Opalińskiego Władysława, ale Mietek zbyt długo nie mógł udawać, że nie wie, kim jest ten Opaliński i gdzie mieszka. Wytrzymał trzy tygodnie zanim mnie sypnął. Nie mam do niego o to pretensji, bo jak by mnie bili przez trzy tygodnie, to też bym sypnął. Mietek nie znał jednak moich kontaktów i podał adres nauczycielki wiedzącej, gdzie się ukrywam. Ona wskazała od razu, gdzie UB może mnie znaleźć. Ja oczywiście niczego się nie spodziewałem i uważałem, ze moje kwatery są najlepsze na świecie. Któregoś dnia w maju 1948 r. otrzymałem od Jerzego Różyczki cynk, że coś jest nie tak. Nic więcej nie przekazał, pewnie nie mógł. Zacząłem się rozglądać, ale nic podejrzanego nie zauważyłem. Nagle po południu w mieszkaniu na pierwszym piętrze jest dzwonek od bramki córka gospodarzy, u których się ukrywałem, zeszła na dół. Stało tam dwóch mężczyzn, którzy spytali ją, czy tu mieszka Władysław Opaliński, bo mają dla niego materiały. Ta ich wpuściła. Obserwowałem ich przez okno. Na ubowców nie bardzo mi wyglądali. Sądziłem, że jeżeli UB będzie chciało mnie aresztować, to przyśle co najmniej kilkunastu funkcjonariuszy, a nie dwóch. Stanąłem w przedpokoju i czekam. Za jakąś chwilę drzwi się otwierają, ale zamiast postaci, widzę rękę z pistoletem. Od razu się zorientowałem, że to UB.

Udało mi się uciec

– Błyskawicznie usunąłem się do pokoju, z niego na balkon i skoczyłem w dół. Wylądowałem na śmietniku i trochę się potłukłem. Ci nie strzelali za mną, ani też nie zeszli na dół, żeby sprawdzić, co się ze mną stało. Usłyszałem tylko ich rozmowę, jak jeden mówi do drugiego- nie schodź, bo ten skurwysyn na pewno ma broń i cię zastrzeli. Po jakimś czasie poszli i na pewno złożyli meldunek, że Władysław Opaliński nigdy pod tym adresem nie mieszkał, bo nikt więcej z UB nie przyjechał. Nie zarządzili pościgu czy obławy. Przesiedziałem w tym śmietniku do pierwszej w nocy, a następnie puściłem się w miasto. Rano wyjechałem do Gniezna. Tu ukrywałem się do 1952 r. Był to okres niezwykle ciężki w moim życiu. Dochodziły do mnie tylko informacje o kolejnych procesach moich kolegów, których znałem jeszcze z AK na Rzeszowszczyźnie, którzy dostawali od trzech do ośmiu lat. Bratu wlepili do odsiadki 10 lat! Tak niskie wyroki zapadały tylko dlatego, że to był okres odpryskowy w IV Komendzie WiN-u Wyroki w ich sprawie wydawał niejaki Julian Harasin , który później został dziekanem Wydziału Prawa UJ. Była to postać przeciekawa, uciekł do Rosji w 1939 r., a wrócił później z Armią Czerwoną jako prawnik w stopniu pułkownika. Po jakimś czasie ukrywania się w Gnieźnie postanowiłem wrócić do Chmielnika.

amerykańscy szpiedzy

– Uznałem, że tam mnie ludzie znają i tam będę czuł się najlepiej. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Jak ktoś mnie sypnie, to trudno – pomyślałem. Nikt mnie nie sypnął, chociaż ukrywałem się w wielu domach, a wszyscy wiedzieli, czym grozi pomaganie takim jak ja. Odbył się już proces IV Komendy WiN-u, w którym zapadło 7 wyroków śmierci. Ciepliński dostał pięciokrotną, a Lazarowicz czterokrotną karę śmierci. 1 marca 1951 r. wyroki wykonano. Wszyscy oskarżeni jeszcze przed wyrokiem zostali opluci. W „Trybunie Ludu” napisano o nich, że są: „zdrajcami narodu i szpiegami na żołdzie amerykańskim”. Cieplińskiego akt oskarżenia nazwał: „szpiegiem na żołdzie amerykańskim”, który już w czasie okupacji hitlerowskiej zajmował „zdradziecką postawę wobec Polski”, prowadząc rzekomo „walkę z ruchem robotniczym , stając się sprzymierzeńcem hitlerowskich oprawców”. Prasa komunistyczna starała się wykazać, że WiN był „przepojony ideologią faszyzmu”. Po jakimś czasie ukrywania byłem jednak tak rozstrojony nerwowo, że powiedziałem matce i wszystkim znajomym, że muszę się ujawnić. W grudniu 1952 r. udało mi się złapać przez kolegę kontakt z gościem, którego znałem z AK w Rzeszowie, który w Krakowie był prokuratorem wojskowym.

Za grubą gotówkę

– Za grubą gotówkę zgodził się przeprowadzić w Prokuraturze Wojskowej w Krakowie moje ujawnienie. Gdy zgłosiłem się do tej instytucji, zdążyłem powiedzieć kilka słów, gdy przyszedł taki pułkownik Dąbrowski i mówi – niestety panie kolego, przyjechali z Placu Inwalidów i chcą was zabrać, by z wami porozmawiać. Wiedziałem, ze przy Placu Inwalidów jest siedziba UB, która wywoływała strach u mieszkańców Krakowa. Ten pułkownik powiedział mi, żebym się nie bał, bo czasy są już inne i UB bez jego zgody nie ma prawa mnie aresztować. Na podwórko prokuratury przyjechała karetka pogotowia, którą zawieziono mnie do siedziby UB. Tam zaprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, gdzie posadzono przy biurku i kazano pisać życiorys z naciskiem na ostatnie 7 lat życia. Jak napisałem jeden, zaraz zaprowadzony zostałem do drugiego pokoju, gdzie znowu pisałem życiorys. Do wieczora cała rzecz powtarzała się wielokrotnie. W sumie napisałem osiem życiorysów. Szybko zorientowałem się, że ubowcy chcą się dowiedzieć, kto pomagał mi przez te siedem powojennych lat.

Zaproszenie do komendanta

– Oczywiście się nie dowiedzieli. Wieczorem przyszedł do mnie taki prymityw i mówi – wicie co, komendant chce z wami gadać. Zaprowadził mnie do pokoju szefa. Miał on elegancki oświetlony gabinet. Sam był elegancko ubrany. Miał białą koszulę, granatowy krawat, nienagannie skrojoną marynarkę. Kazał mi usiąść i zapytał – proszę pana, dlaczego przyszedł pan do nas z takim wyposażeniem w torbie?- W teczce miałem jedzenie, zmianę bielizny i chyba nawet jakiś koc. Opowiedziałem, że spodziewałem się, że zostanę aresztowany. Zaraz szybko dodał, że ma jeszcze dla mnie jedno pytanie – dlaczego wróciłem z Ameryki? – Odpowiedziałem mu – proszę pana, ja nigdy nie byłem w Ameryce! On zaś nie zbity z tropu mówi, żebym nie udawał, bo on ma dowody, a konkretnie moje listy, które jakobym wysyłał z Ameryki. Odpowiedziałem, że jest to niemożliwe i niech mi pokażą chociaż jedną kopertę przeze mnie adresowaną i wysłaną z Ameryki. Powtórzyłem też, że przez siedem lat ukrywałem się w Chmielniku u matki, u której mnie nie szukali, co zresztą było prawdą. Po jakimś czasie szef UB zmienił temat i zaczął tytułować mnie panem redaktorem.

Zwolniony do domu

– Poprosiłem go, żeby tego nie robił. Powiedziałem mu też, że zbyt długo zajmowałem się dziennikarstwem i nie powinienem zajmować się nim od momentu wkroczenia na Rzeszowszczyznę Armii Czerwonej. On zaczął mówić, że potrafi docenić bohaterstwo, powiedział, że nie będę aresztowany i zostanę zwolniony. Nadmienił tylko, ze jeżeli chcę pozostać na wolności, to nie powinienem mieszkać w Rzeszowie, w którym mam za dużo znajomych z AK. Na koniec zaproponował, byśmy napili się koniaku. Wyciągnął dwie literatki i butelkę koniaku, którą przy mnie otworzył, żebym nie myślał, że dosypał do niego trutki czy jakiegoś innego środka. Wypiliśmy chyba po dwie literatki i opuściłem gmach UB. Wróciłem do Chmielnika. W ciągu miesiąca UB zaczęło się kręcić koło domu mojej mamy. Wyjechałem do Krakowa, gdzie zacząłem szukać pracy. Pół roku nie mogłem jej znaleźć, ale po jakimś czasie ją dostałem. Gdy zacząłem pracować, zjawił się oficer UB, który chciał ze mną porozmawiać. Powiedziałem mu, że przecież jego szef dał mi słowo, że podlegli funkcjonariusze nie będą się mnie czepiać i mogę spokojnie pracować. On mówi – no tak, ale jak pisaliście życiorys, to podpisaliście! – Odpowiedziałem, że co ja podpisałem, to ja wiem, bo każdy, kto siedział w wiezieniu lub był przesłuchiwany, to musiał podpisać zobowiązanie, że jak się dowie, że jak ktoś działa przeciwko Polsce Ludowej, to da władzom znać…

Rozmowę zakończyłem

– Oświadczyłem, że żadnego takiego nie spotkałem i rozmowę zakończyłem. Zakład pracy zmieniłem. W nowym szybko awansowałem. Dobrze zarabiałem, załatwiłem sobie mieszkanie przy ul. Wróblewskiego, dała mi je przyszywana ciotka mojego brata. W 1958 r. do mojego mieszkania zapukali dwaj panowie i przedstawili się, że są z Komendy Wojewódzkiej MO. Żony nie było, bo akurat poszła do kina, a dziecko spało. Okazało się, że wiedzieli, że żona jest w kinie i dlatego w ogóle przyszli. Pytam się, o co chodzi, a on mówi, że sześć lat temu podpisałem zobowiązanie do współpracy i nie raczyłem się przez ten czas zgłosić. Powiedziałem im, że się nie zgłosiłem i nie zgłoszę. W 1952 r. się ujawniłem i teraz mogą mnie zamknąć albo nie. Usiłowali mnie jakoś przekonać, podtrzymać rozmowę. Pytali, z kim się spotykam itp. Po półtorej godzinie byłem tak wściekły, że powiedziałem tym dwóm funkcjonariuszom – wiecie panowie co, wypierdalajcie. To jest mój dom i ja sobie nie życzę. Nadmieniłem też, że pracuję w delegacji w Jaśle, uczciwie, nie kradnę i się niczego nie boję. Panowie się ubrali i poszli. Przez wiele lat oficjalnie Służba Bezpieczeństwa się mnie nie czepiała. Oczywiście oficjalnie.

Pod stałą opieką

– Nieoficjalnie miałem stałą opiekę. Jeden z tych opiekunów powiedział mi wprost – Ty to masz szczęście, że u ciebie jest wszystko w porządku, bo jak byśmy mieli na ciebie coś, chociaż na paznokieć, to byś gnił w więzieniu. W latach siedemdziesiątych utrzymywałem regularny kontakt z Anglią. Nie tylko korespondencyjny, ale także osobisty. W ciągu czterech lat byłem w niej dwukrotnie. Pracowałem wtedy na Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie atmosfera nie była najlepsza. Pracowało tam wiele osób związanych w różny sposób z SB. Większość urzędniczek w administracji uczelni, to w tamtym czasie były żony oficerów SB. Puszczano tam o mnie różne plotki, mające stanowić element nacisku na mnie. Jedna z nich głosiła, że jak byłem w WiN-ie, to w Szczecinie zastrzeliłem oficera sowieckiego. Niektórzy koledzy pytali się – czy to prawda? – Co im miałem odpowiadać, że nigdy w życiu nie byłem w Szczecinie?! – Któregoś dnia przyszedł do mnie jakiś nieznany mi człowiek , który powiedział, że coraz bardziej robią mi koło dupy i poradził mi – niech pan wypieprza stąd i idzie do rzemiosła! – Skorzystałem z tej rady, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Szybko awansowałem, zostając prezesem największej w Krakowie spółdzielni.

Chcieli mnie wysłać do Anglii

– W 1974 r. przyszedł do mnie do biura spółdzielni pan w cywilu, który pokazał mi legitymację oficera Służby Bezpieczeństwa i powiedział, że jestem proszony na rozmowę na Plac Inwalidów. Po drodze usiłowałem się dowiedzieć, o co chodzi. Nie był za rozmowny, ale poinformował mnie, że chodzi o pomoc. Usiłowałem dalej ciągnąć go za język. Po jakimś czasie nadmienił, że chcą mnie wysłać do Anglii. Oho, to już wiem o co chodzi – pomyślałem. Będą chcieli, żebym wykończył Maciołka i ks. Cluza. Z obydwoma utrzymywałem bowiem kontakt. Na komendzie twardo stwierdziłem, że do żadnej Anglii nie pojadę, a dla ojczyzny zrobiłem już bardzo dużo i egzaminu z patriotyzmu zdawać nie muszę. Kazali mi się zastanowić. W końcu jednak dali mi spokój. Po przejściu na emeryturę zaangażowałem się w działalność Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, które wznosiło działalność, choć oczywiście w innej formie. W latach 1991- 97 pełniłem obowiązki prezesa Zarządu Obszaru Południowego, a od 1997 r. jestem zastępcą prezesa. Do chwili obecnej jestem redaktorem naczelnym „Orła Białego”. W 2011 r. Minister Obrony Narodowej mianował mnie do stopnia podpułkownika. W czasie okupacji za swoją działalność zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych i Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami. Za pracę na AGH otrzymałem Złoty Krzyż Zasługi, który w wolnej Polsce przyznano mi po raz drugi. W 2007 r. odznaczono mnie również Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply