Pod dom podjechało UB

Nagle z końca tej ulicy, wiodącej do niego usłyszeliśmy krzyki – pastoj, pastoj, budiem strielać! Przez ramię się obejrzałem i zobaczyłem dwóch żołnierzy radzieckich, celujących do nas z pepesz. Oczywiście my się nie zatrzymaliśmy, a oni puścili za nami jedną, a potem drugą serię. – W dupę sobie strzel! – pomyślałem, słysząc świszczące obok nas kule. Na taką odległość pepesza nie strzelała bowiem celnie.

19 stycznia 1945 r. Kamieńsk został wyzwolony spod okupacji niemieckiej – wspomina Zdzisław Witalewski. – Już w marcu zostało zorganizowane gimnazjum im. Fabianiego w Radomsku, w którym przed wojną ukończyłem pierwszą klasę. Ja oczywiście na nowo podjąłem w nim naukę. W czasie wojny uczęszczałem co prawda na komplety, ale niestety żadnego z nich nie udało mi się ukończyć. Trwały one z reguły dwa, trzy miesiące i przenoszono je do innego lokalu. Na nowym miejscu zaczynaliśmy z reguły od nowa. Odbywały się one m.in. przy ul. Przedborskiej w Radomsku w domu zajmowanym obecnie przez doktora Łęskiego. Prowadzał je wraz z żoną nauczyciel Jezierski. Zostały one przerwane, gdy Niemcy aresztowali jego syna Witka, starszego ode mnie chyba o trzy lata. Gdy gimnazjum po wojnie ruszyło i wznowiło działalność, zacząłem dojeżdżać rowerem do Radomska.

Pierwsze aresztowanie

– Pociągi kursowały bowiem wówczas jeszcze bardzo nieregularnie. Często w Radomsku zatrzymywałem się też u babci, która mieszkała przy ulicy, przy której i ja obecnie mieszkam. Naukę w szkole zaczynaliśmy z reguły o jedenastej, a kończyliśmy po południu. Któregoś dnia, gdy wracałem do domu na ulicy Narutowicza, zostałem zatrzymany przez trzech ludzi w cywilu i zaprowadzony do siedziby Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Radomsku. Tam oskarżono mnie o wykradzenie rannego żołnierza NSZ-tu, który po postrzeleniu przebywał w szpitalu. Pilnował go jakiś milicjant, ale gdy trzech partyzantów przyszło po kolegę, to bez szemrania oddał broń i nie stawiał oporu. UB się wściekło i zaczęło szukać sprawców. Mną się zainteresowali, ponieważ akurat w tym dniu byłem na terenie szpitala. Chodziła ze mną do szkoły córka dyrektora szpitala d.s. gospodarczych Dorota, której pożyczyłem brulion z notatkami. Miała mi go przynieść na drugi dzień, ale zapomniała. Na długiej przerwie wziąłem ją na ramę roweru i pojechaliśmy do jej domu, który znajdował się na terenie szpitala. Ktoś musiał mnie znać i poinformował o mnie UB. Po trzech godzinach mnie zwolnili, ale w trakcie przesłuchania okazało się, że musieli mnie już wcześniej obserwować, bo zapytali mnie – co robiłem w tym a tym dniu w bramie za magistratem. Zdumiałem się bardzo, bo jak sobie uświadomiłem, istotnie byłem w tym czasie w tej bramie.

Drewniane podeszwy

– Mieszkał tam bowiem Żyd, handlujący serami tylżyckimi. Mama, która nadal prowadziła w Kamieńsku restaurację, kazała mi wstąpić do niego i kupić dwa, trzy kilogramy sera. Kupiłem je i zawiozłem do domu. Ostatecznie, gdy wyjaśniłem, po co byłem w tej bramie, zostałem zwolniony. Za jakiś czas zostałem jednak ponownie aresztowany na stacji w Radomsku. Przez kilka dni lało jak z cebra i dojeżdżałem do Radomska koleją. Siedziałem w poczekalni, gdy nagle wpadło do niej czterech UB-owców. Ich dowódcą był funkcjonariusz ubrany w gabardynowy płaszcz, przepasany pasem oficerskim z koalicyjką i butach z drewnianą podeszwą. Z jego wypowiedzi widać było, ze był to jakiś prostak. Nie umiał się nawet poprawnie wysławiać. Przyprowadzili mnie do urzędu i kazali usiąść na ławce w holu. Przy drzwiach stał wartownik. Jak sobie usiadłem, to po chwili patrol UB przyprowadził młodego chłopaka też chodzącego ze mną do szkoły. Gdy go przyprowadzili, to się zapytałem, co się stało, że go też zatrzymali. On zaś odpowiedział, że przeze mnie. Okazało się, że jak mnie z poczekalni wyprowadzili, to powiedział – A to głupi Witaleszczak, dał się złapać jakiemuś strupowi w trepach. – Okazało się, że ten ubowiec w drewniakach to usłyszał i wrócił się po niego. Jego wcześniej wezwali na przesłuchanie, po którym go zwolnili. Mnie zatrzymali dłużej.

Ogłoszono alarm

– Po jakimś czasie, gdy zacząłem się już nudzić, w urzędzie ogłoszono alarm. Koło Przedborza doszło do jakiegoś napadu i cała grupa ubowców tam pojechała. W urzędzie zostało tylko kilku ludzi. Po jakimś czasie przyszedł po mnie oficer dyżurny i zaprowadził na piętro do śledczego i wydał mu polecenie – obywatelu poruczniku, przeprowadźcie dochodzenie i jutro przedstawcie szefowi raport. Ów śledczy kazał mi usiąść przy biurku i jakby o mnie zapomniał. Coś tam pisał i co rusz zapalał papierosy, kopcąc jak parowóz. Ja wtedy też już paliłem i po pewnym czasie zachciało mi się palić. Zapytałem więc, – czy mogę zapalić? On zaś zapytał – Wy palicie? – Gdy potwierdziłem, wyciągnął paczkę chcąc mnie poczęstować. Odpowiedziałem mu, że mam swoje. – Jak to, to wam nie zabrali? – zainteresował się ów oficer. Pokazałem mu, że mam trzy schowane w kieszonce. – No, to palcie! – zezwolił i zajął się własnymi sprawami. Po północy, gdy miałem już dość siedzenia, mówię do tego śledczego, który cały czas pisał – panie poruczniku, co będę tu siedział, niech mnie pan zwolni. – On zaś wyciągnął kolejną fajkę, zapalił, mnie też poczęstował i zapytał, czy go znam?

Znajoma twarz

– Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że jego twarz wydaje mi się znajoma, ale nie potrafię sobie przypomnieć, skąd? – On się uśmiechnął i powiedział – no i niech tak zostanie! Tak będzie lepiej i dla was i dla mnie. – Później sobie przypomniałem, że pochodził chyba z okolic Gorzkowic. Zwolnić mnie jednak nie chciał. – Posiedzisz tu do rana i pójdziesz na pierwszy pociąg. Teraz znów będziesz siedział w poczekalni i ktoś się znowu do czegoś przyczepi! – Rano mnie zwolnił i pojechałem do domu. Po drodze zatrzymał mnie jeszcze patrol, ale po wylegitymowaniu zwolnił do domu. Pojechałem do kamieńska, by uspokoić zatrwożoną matkę, a na drugi dzień znów zacząłem chodzić do szkoły. Po dwóch tygodniach w nocy 1 maja 1945 r. pod nasz dom podjechało UB. Pech chciał, że nocował u nas kolega, pozostający nadal w konspiracji, którego następnego dnia miano przerzucić na bezpieczniejszą melinę, UB go bowiem poszukiwało. Gdy zaczęli wzywać do otwarcia drzwi, mama powiedziała, że zaraz otworzy, jak się tylko ubierze, a my z tym ukrywającym się kolegą wyskoczyliśmy przez okno na podwórko. Ja byłem ubrany w koszulę nocną w jakiej się wówczas chodziło, a on tylko w majtkach i podkoszulku. Jak znaleźliśmy się na podwórku krzyknąłem – Janek, za mną!- i skoczyłem przez płot na podwórko sąsiada. On zrobił to samo, ale po drodze upuścił bryczesy, buty oficerki i parabelkę.

Ucieczka na melinę

– Zostały one na naszym podwórku, a my pognaliśmy z podwórka sąsiada w stronę targowicy w Kamieńsku, czyli placu targowego. Nagle z końca tej ulicy, wiodącej do niego usłyszeliśmy krzyki – pastoj, pastoj, budiem strielać! Przez ramię się obejrzałem i zobaczyłem dwóch żołnierzy radzieckich, celujących do nas z pepesz. Oczywiście my się nie zatrzymaliśmy, a oni puścili za nami jedną, a potem drugą serię. – W dupę sobie strzel! – pomyślałem, słysząc świszczące obok nas kule. Na taką odległość pepesza nie strzelała bowiem celnie. Jak zgubiliśmy pościg, zaprowadziłem Janka na melinę z prośbą, żeby jutro przerzucono go do Józka Kapczyńskiego w Bytowicach, a ja udałem się do cegielni w Gorzędowie, gdzie miałem kolegę Poldka Wiaderka i poprosiłem go, żebym mógł na piecu, w którym wypalano cegły, spędzić parę nocy. On zaś powiedział, że na żadnym piecu nie będziesz spał, tylko chodź do chałupy, do mnie nie przyjdą. Na drugi dzień przyprowadził swojego kolegę z Gorzędowa Kazika Górnego, który zabrał mnie do siebie. U niego przespałem parę nocy. Matkę, jak się później dowiedziałem, UB aresztowało na 7 dni. Jak otworzyła drzwi funkcjonariuszom UB, to ci od razu załadowali ją w samym tylko szlafroku i laczkach, na pakę Zisa, którym przyjechali. Posadzili obok niej jednego bojca, żeby ją pilnował, a sami wrócili do domu przeprowadzać rewizję. Podczas niej zrabowali coraz cenniejsze rzeczy, głównie ubrania, ładując je na pakę. Mamie, siedzącej tylko w szlafroku i laczkach na nogach, było zimno. Spytała więc pilnującego ją ubowca, czy może założyć moją jesionkę, którą akurat wrzucono na wóz. Ten odpowiedział – niech pani zakłada. – W tym szlafroku, laczkach i mojej jesionce matkę zabrali na UB do Piotrkowa. Trzymali ją tam tydzień i dopiero wypuścili. Wróciła do domu tak jak ją zabrali – w szlafroku, w laczkach i mojej jesionce.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply