Perypetie z UB i nie tylko

Swoją wizytą w UB, co było widać, wywołałem w tej instytucji zamieszanie. Tam nikt nie przychodził nie wzywany. Gdy nazajutrz zgłosiłem się do UB, towarzysz Brodziński wpadł we wściekłość. Powiedział, ze jestem nie tylko kaleką w sensie fizycznym, ale przede wszystkim finansowym. Dodał również, że gdyby nie moje rozległe kalectwo, to już dawno gniłbym w kryminale i powinienem o tym pamiętać. To spotkanie było dla mnie nie tylko przykre, ale i upokarzające. Na szczęście zmienił się mój opiekun. Dotychczasowego zastąpił nieco starszy i bardziej do ludzi podobny osobnik.

– Po przenosinach do Kłodzka Tadeusz Socha niemal z marszu zaczął pracować w Urzędzie Skarbowym, w którym zatrudnieni byli m.in. przesiedleńcy z Tarnopola. Tu w przyspieszonym tempie udało mu się zrobić maturę i zdobyć pierwsze zawodowe doświadczenia. W 1948 r. przeniósł się do Krakowa, gdzie zaczął jednocześnie pracować w Izbie Skarbowej i podjął studia na Wydziale Rolniczo-Leśnym Uniwersytetu Jagiellońskiego.

– Praca i studia do kwietnia 1949 r. stanowiły prawdziwą sielankę – wspomina Tadeusz Socha. – Niestety w kwietniu 1949 r. wezwano mnie na Komisję Rejestracyjną (RKU Kraków-Miasto), gdzie lekarze orzekli, iż jestem inwalidą wojennym, a politruk zaczął mnie wypytywać, gdzie zadano mi tak liczne rany. Wyprzedzając moją odpowiedź, bez zająknięcia oświadczył, że byłem członkiem wrogiej organizacji AK i sprawa moja zostanie przekazana do odpowiednich władz, które zdecydują o moim losie. W wydanym mi zaświadczeniu wojskowym o zwolnieniu z obowiązkowej służby wojskowej nr 38 85 53, Seria D napisano: „W 1944 r. wstępuje do AK, 22 VI 44 r., częściowe rozbicie oddziałów, dostaje się do niewoli”. Na tym skończyły się moje kontakty z Wojskiem Polskim, a rozpoczęły się z innymi przedstawicielami władzy ludowej. Zaledwie kilka dni upłynęło od mojej bytności na komisji wojskowej, kiedy wpłynęło nowe wezwanie z poleceniem zgłoszenia się do kierownika działu ewidencji ludności na ulicę Pawią.”

Rozmowa z ubekiem

– Skierowano mnie do pokoju, w którym przy biurku siedział młody, dobrze zbudowany człowiek, a przed nim na stole leżał pistolet. Musiałem opowiedzieć cały życiorys, wszystko o swoich najbliższych, a także o mojej bytności w lesie oraz okolicznościach, w których zostałem ranny, o pobycie w Okszowie i o powrocie z Niemiec do domu. Po dwóch godzinach rozmowy i powtarzaniu wszystkie od początku po kilka razy, pozwolił mi pójść do domu z tym, ze musiałem wyrazić zgodę, że będę się u niego meldował dwa razy w tygodniu. Następne spotkania trwały po kilkanaście minut i po trzech miesiącach ich częstotliwość ten wyjątkowo niesympatyczny pracownik bezpieki ograniczył do jednego w tygodniu.

Nie jest wykluczone, że UB podejrzewało Tadeusza Sochę o szpiegostwo. W 1947 r. usiłując nawiązać kontakt z Holendrem, który uratował mu życie napisał obszerne pismo holenderskiego Czerwonego Krzyża, szczegółowo opisując ratowanie mu życia przez obywatela Holandii i prosząc o ustalenie jego adresu. Odpowiedź otrzymał 6 grudnia 1948 r.

– Ku mojemu zdumieniu dowiedziałem się z niego, że mój wybawca Jan van de Brock służył w formacji SS-Sanitater i został uznany za zaginionego – mówi Tadeusz Socha. List ten, z czego sobie wówczas sprawy nie zdawałem, zanim dotarł do adresata, został zapewne przeczytany przez odpowiednie służby, co stało się przyczyną moich kłopotów. Nie mieściło się pewnie w głowach ich pracownikom, że esesman mógł sobie ot tak uratować życie polskiemu partyzantowi. Myśleli pewnie, że byłem niemieckim agentem. Mnie też nie mieściło się w głowie, że życie uratował mi ktoś, kto służył w SS. Członkami tej formacji były przecież największe zbiry, dla których zabicie człowieka stanowiło najmniejszy problem.

Bezpieka długo miała Tadeusza Sochę na oku licząc, że może doprowadzić ich do kogoś cennego.

Towarzysz Brodziński

– W sierpniu 1949 r. oddelegowano mnie na kilkanaście dni do Nowego Targu, gdzie miałem zastępować jednego z pracowników urzędu – ciągnie dalej Tadeusz Socha. – W tym czasie nie mogłem się meldować u swojego „opiekuna”. Po powrocie poszedłem do siedziby UB, gdzie powiedziałem dyżurnemu, że byłem w delegacji służbowej i nie mogłem się spotkać ze swoim opiekunem. Wtedy on po sprawdzeniu poinformował mnie, że moim opiekunem jest towarzysz Brodziński, który chwilowo jest poza urzędem. Poradzono mi, żebym przyszedł jutro. Podczas pierwszej rozmowy kazał mi przynieść w zaklejonej kopercie opinię moich przełożonych z pracy i on wtedy zdecyduje, co ze mną zrobić. Gdy to zrobiłem on orzekł, że nie muszę się już u niego meldować. Miałem jedynie powiadamiać sekretariat urzędu pracy o kilkudniowych wyjazdach na delegacje służbowe poza Kraków. Jak się później okazało, pozytywną opinię otrzymałem od naczelnika III Wydziału Tadeusza Nowaka. Pracujący ze mną Tadeusz Simon, wspaniały i wielce szlachetny człowiek, był szwagrem pana Nowaka i to on przyczynił się do tak wysokiej oceny mojej pracy. Dzięki nim mogłem złapać oddech i spokojnie pracować i studiować. Po kilku miesiącach znów jednak przeżyłem szok, kiedy aresztowano Tadeusza Nowaka i po dręczycielskich przesłuchaniach wsadzono do wiezienia. Podobno jego współtowarzysz pracy ze Lwowa oskarżył go o wrogi stosunek do władz radzieckich sugerując, że z taką postawą nie powinien zajmować tak ważnego stanowiska. W sumie pan Nowak rok przesiedział w więzieniu zanim oskarżenia sformułowane pod jego adresem okazały się fałszywe. Po zwolnieniu z więzienia do pracy w Urzędzie Skarbowym już go nie przyjęto.

Diabelskie nasienie

– Zaangażowano go do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, a później zarządzał finansami Kurii Metropolitalnej w Krakowie. Miałem wiele powodów do życzliwości wobec Tadeusza Nowaka, gdyż nie tylko dał mi pracę, ale również wprowadził mnie na krakowskie salony. Przed swoim aresztowaniem polecił moją osobę profesorowi Karolowi Rutkowskiemu z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, który szukał kogoś do pomocy w pracach księgowych. Moja praca polegała na prowadzeniu dokumentacji finansowej i sporządzaniu okresowych sprawozdań. Za to otrzymywałem codziennie smaczne obiady, spożywane najczęściej w towarzystwie gospodarzy. Pan profesor Rutkowski gorący patriota, nienawidził zarówno Niemców, jak i bolszewików za ogromne cierpienia, jakich doświadczył we Lwowie od obu okupantów. Nigdy nie krył wrogości do tego, jak powiadał, diabelskiego nasienia. Brat żony pana profesora, przedwojenny rotmistrz, przystojny i postawny, prawdziwy ułan, na dodatek wyjątkowo kulturalny pan, też mnie dopuścił do kręgu swoich znajomych. Nie ukrywam, że całe to towarzystwo bardzo mi imponowało i czułem się w nim wspaniale zwłaszcza, że darzono mnie dużym zaufaniem, którego starałem się nie zawieść.

W 1949 r. mimo obowiązków zawodowych i uniwersyteckich Tadeusz Socha zawarł związek małżeński z Jadwigą Siekierską z Buczacza, wywiezioną na Sybir przez bolszewików, której cudem z najbliższymi udało się wrócić. Pochodziła ona z bardzo wierzącej i patriotycznej rodziny. Dwaj jej bracia zostali kapłanami. Młodszego Włodzimierza zamordowali nacjonaliści ukraińscy w Koszlakach koło Lwowa. Franciszek obok służby kapłańskiej, którą pełnił w kościele św. Mikołaja we Lwowie z polecenia ówczesnego biskupa był także społecznym kapelanem robotników miasta Lwowa. Po wkroczeniu bolszewików do Lwowa groziła mu za to kara śmierci, więc szybko musiał uciekać do Generalnej Guberni. Niestety i tu znalazł się w więzieniu na Montelupich w Krakowie z groźba kary śmierci. Od tego wyroku uratował go ówczesny arcybiskup krakowski Stefan Sapieha.

Powrót z Syberii

– Moja żona z siostra i matką wróciły do Polski w 1946r. i zamieszkały w Paczkowie k. Krakowa – wspomina Tadeusz Socha. – Wtedy dopiero dowiedziały się o losie braci. Po ślubie bardzo nam pomógł z małżonką prof. Rutkowski, który z ramienia AGH opiekował się domem akademickim przy ul. Szujskiego i przyjął nas pod skromny jego dach, gdzie na 9 metrach kwadratowych mogłem rozpocząć życie rodzinne. Tu mieszkaliśmy do ukończenia przez mnie studiów, z dwójką córek, które szybko przyszły na świat. W 1952 r. moje studia zbliżały się do finału. Miałem do napisania tylko prace dyplomową, by uzyskać tytuł magistra inżyniera. Przygotowywałem ją w laboratorium na Wydziale Sądownictwa UJ w Krakowie. Pisałem ją pod kierunkiem prof. Marii Łuckiej. Polegała ona na wielostronnym przeanalizowaniu wartości przetwórczej śliwki żniwki. Próbki w ilości kilkudziesięciu kilogramów zebrałem osobiście z kilkunastu gospodarstw sadowniczych nowosądecczyzny i żywieckiego, gdzie ta odmiana występowała w stosunkowo dużych nasadzeniach. Żona z dziećmi wyjechała poza Kraków, stwarzając mi możliwość zajęcia się wyłącznie moją pracą, która trwała od 7 rano do 21 wieczorem przez ponad miesiąc, czyli niemal 15 godzin dziennie. Zaniedbałem należyte odżywianie i wypoczynek, co bardzo negatywnie odbiło się na moim zdrowiu. Moja praca naukowa została wprawdzie oceniona bardzo wysoko, ale zdrowie wysiadło mi całkowicie. Niestety okazało się, że nabawiłem się gruźlicy, której ognisko ulokowało się w prawym płucu i to w miejscu jego postrzału. Lekarze starali mi się pomóc, ale na etapie przychodni nic nie wskórali.

Nadzwyczajne wyzdrowienie

– Zaaplikowana przez nich kuracja okazała się całkowicie nieskuteczna. Lekarze skierowali mnie do szpitala na torakoplastykę. Był to bardzo przykry i bolesny zabieg. Polegał on na tym, że rozcinano wszystkie żebra nad zagrożonym płucem i z każdego wycinano po kawałku, by je skrócić. Żebra po skróceniu dociskały klatkę piersiową i w ten sposób ograniczały jej pojemność. Przy zmniejszonej powierzchni klatki piersiowej tworzył się po tej stronie rodzaj odmy, uciskającej chore płuco. W szpitalu przebadano mnie i w całości potwierdzono diagnozę lekarzy z przychodni przeciwgruźliczej, ponieważ zbliżały się Święta Wielkiej Nocy 1952 r. profesor, który miał mnie operować, dał mi kilka dni urlopu i wyznaczył termin operacji. Pojechałem wtedy do żony i teściowej i szwagra Franciszka do Paczkowa, który w tej miejscowości był proboszczem. Moje córki go uwielbiały nazywając go „dziundziu”. Gdy były małe, nie potrafiły wymawiać słowa wujek, nazywały go „dziundziu” i tak już zostało. Wypoczywając w Paczkowie przed operacją w nocy z Wielkiej Soboty na Wielką Niedzielę miałem bardzo dziwny sen, który mnie przeraził. Podczas snu „zobaczyłem” wysokie drzewo krzyża z postacią Chrystusa. Nagle od tej postaci oderwała się głowa i spadając całą siłą uderzyła w mój prawy bok na wysokości klatki piersiowej. Natychmiast się zbudziłem i spojrzałem na zegarek, była trzecia w nocy… Po świętach wróciłem ze szpitala, gdzie trzymano mnie prawie półtora miesiąca, więc w końcu sam poprosiłem o przyspieszenie zabiegu. Zrobiono mi znów badania, które wykazały, ze jestem zupełnie zdrów. Oświadczono mi, że żadna operacja nie jest potrzebna. Profesor informujący mnie o tym powiedział mi, ze nie wie co się stało i jak się stało, ale jestem zdrowy. Wtedy nawet bałem się myśleć, że stałem się obiektem cudu.

Dla AK-owców nie ma miejsca

– Gdy Tadeusz Socha wyzdrowiał i formalnie ukończył studia, otrzymał nakaz pracy w Wydziale Rolnictwa i Leśnictwa Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie.

– W pierwszych miesiącach pracy praktykowałem w kilku komórkach organizacyjnych tego wydziału – wspomina Tadeusz Socha. – Nie spodziewałem się, ze znów sobie ktoś o mnie przypomni. Okazało się, ze byłem w błędzie. Wezwano mnie do wydziału kadr na ul. Basztową i oświadczono, że za dwie godziny otrzymam zwolnienie z pracy, bo dla AK-owców nie ma tu miejsca. Szybko wróciłem na ulicę Łobzowską, żeby się spakować i wyprowadzić. Kiedy już wychodziłem z pokoju, wpadł pan Szuberlak, miejscowy kadrowiec i kazał mi pozostać na miejscu do czasu wyjaśnienia sprawy. Okazało się, że pismo o zwolnieniu mnie trafiło na biurko sekretarza Prezydium WRN, który je anulował, a mnie polecił zatrudnić na stanowisku wizytatora w Wydziale Oświaty Rolniczej. Pan Budziwojski miał silną pozycję i mógł się postawić. Mnie znał osobiście, bo przed wojną chodziłem z nim do gimnazjum mechanicznego w Dębicy. Jak zacząłem pracować w Wydziale Rolnictwa i Leśnictwa to uznałem, ze nie wypada się przypominać. Okazało się, że on przypomniał sobie o mnie i oświadczył kierownikowi kadr WRN, byłemu zastępcy szefa UB w Krakowie, że on mnie zna i bierze za mnie odpowiedzialność. Sprawa przybrała dla mnie ostatecznie niezły obrót, bo praca w oświacie rolniczej stała się moją ulubioną. Ów ubek, „kadrowiec”, chcący utrącić mnie na początku kariery trafił zaś do mamra. Chciał się szybko wzbogacić i zajął się handlem złotem przemycanym z Austrii. Odsiedział pięć lat. Nie życzyłem mu nigdy takiego obrotu sprawy, ale jego los upewnił mnie, że wcześniej czy później sprawiedliwość dopadnie każdego łajdaka. Sprawa z nim kosztowała mnie rzecz jasna sporo nerwów. Mieszkaliśmy wtedy we czwórkę w maleńkim, biednie umeblowanym pokoiku.

O swojej pracy w oświacie rolniczej Tadeusz Socha mówi w samych superlatywach. Do dziś pamięta wizytacje, które przeprowadzał w ponad 20 szkołach rolniczych regionu.

Góralska mądrość

– Większość pracowników zajmujących się szkolnictwem rolniczym, to byli wspaniali ludzie, przedwojenni fachowcy i prawie wszyscy z małymi wyjątkami niezwykle sympatyczni – podkreśla Tadeusz Socha. – Szkoły mieściły się w dawnych książęcych i ziemiańskich siedzibach. Większość dyrektorów placówek była członkami Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, znającymi się na rolnictwie i kochającymi trudny zawód nauczyciela. Szczególnie zapamiętałem Technikum Leśne w Żywcu mieszczące się w pałacu arcyksięcia Habsburga w Żywcu i szkołę w Gumniskach urządzoną w dawnym majątku Sanguszków. W tej ostatniej pracował kamerdyner księcia Sanguszki, z wyglądu szlachciura pierwszej wody, a w dodatku wybitnie inteligentny. Opowiadał mi on o wielu ciekawostkach związanych z życiem swego gospodarza. Ciekawa szkoła znajdowała się w pałacu Sapiehów w Bobrku k/ Oświęcimia. W szkole w Nawojowej koło Nowego Sącza byłem świadkiem, jak w dawnym pałacu hrabiego Stadnickiego jakiś agitator namawiał tamtejszych górali, by wstąpili do kołchozu, czyli do spółdzielni produkcyjnej. Chcąc zohydzić postać hrabiego mówił im, że przed wojną pan hrabia w jedną noc przegrał w karty 5 tys. dolarów, podczas gdy oni zarabiali po 80 groszy dziennie. Jeden z górali zabrał głos mówić, ze żal mu pana hrabiego, ale tej nocy nie szła mu pewnie karta, a to się może zdarzyć każdemu. Propagandzista przełknął salwę śmiechu górali, którą skwitowali uwagę swego ziomka i zaczął ich zachęcać, żeby wstępowali w szeregi spółdzielców. Podkreślił, że spółdzielnia to wielki postęp, a każdy mądry człowiek powinien płynąć z prądem. Wtedy głos zabrał góral mieszkający nad rzeką Kamienicą. Powiedział, że z obserwacji rzeki wynika, że tylko gówno płynie z prądem, a każda nawet najmniejsza rybka stara się płynąć pod prąd. Gdy w 1980 r. wybrałem się z rodziną do Paryża, to na prośbę ks. Kruczka emerytowanego proboszcza z Nawojowej skontaktowałem się z żoną syna hrabiego Stadnickiego, bardzo miłą damą, której przypomniałem m.in. tę historię.

C.d.n

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply