Od oświaty do planowania

Światło opisywał w niej aresztowane przez siebie osoby, sposoby ich przesłuchiwania, torturowania itp. Audycjom tym towarzyszyła „akcja balonowa”, polegająca na zrzucaniu na teren Polski broszur, które miały uświadomić Polakom, że żyją w systemie opartym na strachu i terrorze. Jedną z takich broszur zrzuconych na balonie dostałem w Marcinkowicach do przeczytania. Czytanie tej maczkiem zapisanej broszury zajęło mi prawie całą noc. Po jej lekturze byłem wstrząśnięty. Nie mogłem zmrużyć oka. Odkładałem ją i znów brałem do ręki. Zawartość tej broszurki szokowała.

Tadeusz Socha z pracy w oświacie rolniczej zapamiętał szczególnie noc w szkole w Marcinkowicach koło Nowego Sącza.

– Była to bardzo sympatyczna miejscowość do której bardzo lubiłem jeździć. – wspomina – Składała się z dużej liczby identycznych domów. Podobno przedwojenny właściciel majątku, należącego później do szkoły, był bardzo kochliwy i wszystkie damy bliskie jego sercu, oraz potomkowie zrodzeni z ich związków otrzymywali w wianie bardzo ładne domy. Posiadaczka takiego domu nigdy nie zostawała sama na stare lata, otrzymując od właściciela majątku pomoc. Z dyrektorem placówki mieszczącej się w jego włościach szybko się zaprzyjaźniłem. Nie pamiętam dokładnej daty, ale było to albo pod koniec grudnia 1954 r., albo w styczniu 1955 r., gdy byłem w Marcinkowicach, to dyrektor placówki w najgłębszej tajemnicy dał mi na wieczór coś do przeczytania. Nie mówił co, tylko prosił, żebym po przeczytaniu schował i rano mu oddał. Spałem w jego gabinecie i przed snem zabrałem się do lektury. Była to 48-stronicowa broszurka wydrukowana na papierze „brewiarzowym”, czyli bardzo cieniutkim. Jej autorem był Józef Światło, zbiegły na Zachód w Berlinie Zachodnim wysoki oficer UB, odpowiedzialny osobiście za liczne zbrodnie wobec narodu polskiego. W broszurce tej ujawnił największe zbrodnie i Łajdactwa resortu, którego był podporą. Coś niecoś o niej wiedziałem od 20 października 1954 roku . Radio Wolna Europa rozpoczęło emisję audycji „Za kulisami bezpieki i partii”.

Zrzucona z balonu

– Światło opisywał w niej aresztowane przez siebie osoby, sposoby ich przesłuchiwania, torturowania itp. Audycjom tym towarzyszyła „akcja balonowa”, polegająca na zrzucaniu na teren Polski broszur, które miały uświadomić Polakom, że żyją w systemie opartym na strachu i terrorze. Jedną z takich broszur zrzuconych na balonie dostałem w Marcinkowicach do przeczytania. Czytanie tej maczkiem zapisanej broszury zajęło mi prawie całą noc. Po jej lekturze byłem wstrząśnięty. Nie mogłem zmrużyć oka. Odkładałem ją i znów brałem do ręki. Zawartość tej broszurki szokowała. Napisany prostym, miejscami wręcz prymitywnym językiem tekst – odsłaniał opinii publicznej zupełnie nieznane aspekty funkcjonowania partii i aparatu bezpieczeństwa, charakterystyki i znanych osobistości, tryb ich życia i tajemne fakty z ich przeszłości. Światło należał do kręgu najbardziej wtajemniczonych w działalność stalinowskiego aparatu bezpieczeństwa, charakterystyki znanych osobistości, tryb ich życia i tajemne fakty z ich przeszłości. Światło należał do kręgu najbardziej wtajemniczonych w działalność stalinowskiego aparatu bezpieczeństwa i cieszył się dużym zaufaniem ścisłego kierownictwa partyjnego, którego polecenia bezpośrednio wykonywał. Jego nazwisko budziło strach. Przewidując nadchodzącą po śmierci Stalina zmianę klimatu politycznego, postanowił uciec na Zachód, by uniknąć odpowiedzialności za swoje zbrodnie. Lektura jego broszurki wybiła mnie z rytmu na kilka dni. Nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca. Nie miałem złudzeń co do tego ustroju, ale nie przypuszczałem, że ówczesne władze PRL popełniły tyle łajdactw…

Poderżnął sobie gardło

W wizytowanych szkołach Tadeusz Socha miał też przygody bardziej weselsze, które też utkwiły mu w pamięci, równie silnie jak lektura „balonowej broszury” Józefa Światły. Zapamiętał zwłaszcza technikum hodowlane w Łodygowicach.

– Był późny listopad, chyba 1955 r. – wspomina – do szkoły dotarłem późnym popołudniem, ale spotkałem się jeszcze z dyrektorem szkoły i mogłem o wielu rzeczach porozmawiać. Dyrektor oprowadził mnie po budynku szkolnym, obejrzeliśmy klasy i wiele nowego sprzętu, który trafił do tej placówki w ostatnim czasie. Pożegnaliśmy się w dużym holu budynku szkolnego, gdzie wisiał portret ostatniego właściciela dworu, w którego majątku szkoła gospodarowała. Okazało się, że popełnił on samobójstwo przez poderżnięcie sobie gardła. Żegnając się ze mną dyrektor szkoły umieścił mnie w swoim gabinecie gdzie miałem spać, obok holu, w którym wisiał portret nieszczęsnego ziemianina. Na odchodnym dyrektor życzył mi, by jego duch mnie nie odwiedził, bo nocami ponoć grasuje po korytarzach. Nie bardzo się tym przejąłem. Wyłączyłem światło i usnąłem. Nagle coś mnie obudziło. Ktoś chodził po pokoju. Włosy stanęły mi dęba. Schowałem się pod kołdrę i bałem się ruszyć. Do kontaktu, którym mogłem włączyć światło miałem jakieś trzy metry. Tupot na starej drewnianej podłodze tymczasem się wzmagał. Od razu uznałem, że odwiedził mnie ów starszy pan z portretu, który być może zaszlachtował się właśnie w tym pokoju, który dyrektor niepostrzeżenie urządził swój gabinet. W końcu jednak przemogłem się i doskoczyłem do kontaktu. Mało nie dostałem zawału, gdy na środku pokoju zobaczyłem dokazującego jeża, który bardziej przestraszył się niż ja. To miłe stworzonko szybko potuptało do dziury, a ja opadłem na łóżko, ale do rana nie zgasiłem już światła.

W szkolnictwie rolniczym regionu krakowskiego Tadeusz Socha pracował do 1956 r.

– Był to okres w moim życiu udany i efektowny – mówi. – Wszystko jednak co dobre szybko się kończy.

Mała stabilizacja

W 1956 r. na fali popaździernikowej odwilży Tadeusz Socha został przeniesiony do Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego. Wielu zazdrościło mu awansu, bo wtedy była to prestiżowa i ważna instytucja.

– Po trzech latach pracy w „Komisji” zostałem przeniesiony na stanowisko dyrektora krakowskiego przedsiębiorstwa wylęgu drobiu. – wspomina Tadeusz Socha – Cztery lata później wiosną 1963 r. wróciłem jednak do „Komisji planowania” na stanowisko kierownika działu w pracowni planów regionalnych, gdzie miałem nadzieję dłużej popracować. Postanowiłem też podciągnąć się teoretycznie w planowaniu regionalnym rozpocząłem zaoczne studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie, które ukończyłem po dwóch latach. Niestety nie była mi dana stabilizacja zawodowa, gdyż po śmierci kierownika działu rolnictwa w WKPG, pana magistra Leona Domarańczyka przeniesiono mnie w 1965 r. na jego miejsce. Myślałem, że to już koniec moich przeprowadzek, ale i tu nie było mi dane zadomawić się na dłużej. Moja mała stabilizacja trwała zaledwie 5 lat. W styczniu 1970 r. odbyła się w Krakowie wielka narada z udziałem wiceprzewodniczącego Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, wiceministra rolnictwa pracowników naukowych uczelni i instytutów oraz pracowników wojewódzkich i powiatowych wydziałów rolnictwa. Tematem narady była perspektywa rozwoju rolnictwa w regionie. Ocena naszego rozdrobnionego rolnictwa przez delegatów z Warszawy była całkowicie negatywna, w efekcie czego uznano, że należy nam ograniczyć przydziały środków produkcji. Szczególnie pan wiceminister Kuhl, niezależnie od tego, że był absolwentem krakowskiej uczelni, usiłował udowodnić, że w krakowskim wiele środków produkcji, zwłaszcza nawozów mineralnych jest najzwyczajniej marnowanych, na co kraju nie stać. Uczestniczyłem w tej naradzie i byłem do niej dobrze przygotowany.”

Wszyscy pukali się w czoło

– Miałem przed sobą szczegółowe wyliczenie efektywności wykorzystywania środków produkcji, w tym również nawożenia mineralnego. W trakcie przedstawiania swoich racji doprowadziłem do ostrej wymiany słownej z wiceministrem Kuhlem. Ośmieliłem się publicznie podważyć jego rzekome dowody o słabej efektywności wykorzystywania przyznawanych nam centralnie środków produkcji. Aparatczyk ten spurpurowiał i nie ukrywał swojej wściekłości. Oto jakiś podwładny z prowincji zakwestionował nie tylko jego wiedzę, ale podważył wręcz linię partii… Wszyscy znajomi pukali się w czoło i radzili samemu zwolnić się z pracy, by zejść z linii strzału. Na dodatek z tego jeden z nich poinformował mnie, że Kuhl w randze pułkownika pracował kiedyś w Informacji Wojskowej, a tacy ludzie mogli wtedy wszystko, sam wtedy sobie uzmysłowiłem, że pozostało mi wtedy czekać tylko aż mnie wyleją z pracy. Myślę sobie jednak Dobry Pan Bóg! – co ma być to będzie, sam się nie zwolnię, jak chcą to niech mnie wyrzucą. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Stało się coś co zaskoczyło wszystkich a mnie najbardziej. Okazało się, że moje wystąpienie spodobało się wiceprzewodniczącemu Komisji Planowania przy Radzie Ministrów Władysławowi Jogusztynowi, który po pewnym czasie złożył mi propozycję pracy w Warszawie. Zadzwonił do swojego szefa doktora Juliana Rejducha i oświadczył, że proponuje przeniesienie mnie do Warszawy, do pracy na stanowisko naczelnika wydziału w zespole planów perspektywicznych. W pierwszej chwili byłem przeciwny tej propozycji. Miałem wówczas już czwórkę dzieci i nie wiedziałem, czy zmiana środowiska a zwłaszcza szkół wyjdzie im na dobre. Sam też bałem się przenosin do Warszawy. Nie znałem tam nikogo, nie mówiąc już o całym środowisku.”

Rozczarowanie Warszawą

– Kilka dni zadzwonił do mnie dyrektor Zespołu Planów Perspektywicznych i zaproponował mi, bym przyjechał do stolicy na rekonesans i spotkać się z szerszym gronem przyszłych koleżanek i kolegów, z którymi ewentualnie miałbym pracować. Zaaranżowane przez niego spotkanie wypadło sympatycznie, swój wewnętrzny opór jakoś przeniosłem, żona nie była przeciwna, więc postanowiłem się przeprowadzić. 15 marca 1970 r. rozpocząłem pracę w Warszawie. Przyleciałem z Krakowa rano samolotem i pamiętam, że wszędzie były ogromne zaspy i jadąc z lotniska autobusem niczego poza zwałami śniegu nie widziałem. Szybko się okazało, że przeprowadzając się z Krakowa do Warszawy zamieniłem siekierkę na kijek. Praca w stolicy nie dawała mi żadnej satysfakcji. W Komisji Planowania przy Radzie Ministrów panowała zupełnie inna niż w Krakowie atmosfera. Wiele zatrudnionych w niej osób uważało się za pępek świata. Na mnie „prowincjusza” patrzono z góry. Nawet nie przypuszczałem, że stare pruskie przysłowie „mit dem Amt komt der Verstand” („za urzędem stoi rozum”) może mieć tak odwrotne zastosowaniew praktyce. U wielu ludzi pracujących w Komisji Planowania przy Radzie Ministrów objęcie jakiejś funkcji w urzędzie nie inspirowało do myślenia ale wzbudzało duży tupet, który stanowił poważnie utrudnienie w organizacji pracy, a szczególnie w egzekwowaniu zlecanych zadań. Układy panujące w tej najważniejszej po KC PZPR instytucji w Warszawie żywo przypominały czasy feudalizmu. Wielu prominentów z miejscowego „świecznika” spoglądało na podległy sobie personel przez pryzmat czubków swoich butów. Niewyobrażalne wprost różnice występowały zwłaszcza między ścisłym kierownictwem Komisji a Szeregowymi pracownikami. Męcząc się w niej postanowiłem z niej odejść, z pomocą jak zwykle przyszedł mi przypadek, szkoda tylko, że dość przykry. Dyrektorowi naszego zespołu jeden z pracowników KC PZPR zarzucił, że rzekomo używa w swych publikacjach sformułowań o nastawieniu antysemickim i z tego powodu musi odejść z Komisji. Nie dano mu możliwości obrony. Odszedł tego samego dnia. Ja także złożyłem wymówienie na znak solidarności z dyrektorem. Wprawdzie nie byłem z nim bardzo mocno związany i nie związany żadnym układem, ale miałem wobec niego duże zobowiązania. To on udostępnił mi swoje kontakty m.in. z kierownictwem takich resortów jak rolnictwo i przetwórstwo spożywcze, z którymi na bieżąco współpracowałem. Oprócz mnie z Komisji zwolnił się także na znak protestu jeden z moich kolegów z wydziału i razem pożegnaliśmy nasz „wysoki urząd”.

Tadeusz Socha z dnia na dzień znalazł się na ulicy, ale Opatrzność go nie opuszczała.

Kompetentni ludzie

– W Komisji Planowania pracowałem w sumie dwa lata – mówi Tadeusz Socha. – Po zwolnieniu się z niej nie bardzo wiedziałem, co dalej zrobić. Na szczęście mój dobry znajomy dr Bronisław Ciaś był wtedy wiceministrem finansów, więc udałem się do niego po radę, co dalej robić. Zaproponował mi pracę u siebie, więc z marszu niejako znalazłem się kilka ulic dalej w Ministerstwie Finansów. Przepracowałem w nim jednak tylko rok. Stosunki koleżeńskie były tu wspaniałe, ale sama praca mi nie odpowiadała. Chciałem jak najszybciej zmienić ją na inną. Za radą profesora Czesława Banacha, przyjaciela naszej rodziny i przy jego pomocy przeniosłem się do pracy w Ministerstwie Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki. Otrzymałem w nim stanowisko naczelnika wydziału w departamencie studiów i rozwoju szkolnictwa, kierowanym przez dr Henryka Kurowskiego. Spotkałem tu wielu kompetentnych i kulturalnych ludzi, a całe kierownictwo od ministra poczynając, było pozytywnie nastawione do wszystkich przyzwoicie wykonujących swe obowiązki pracowników. Tutaj wszystkie departamenty zarówno studialne, jak i gospodarcze czy finansowe i inwestycyjne, współpracowały ze sobą na zasadach niemal przyjacielskich. Na każdym kroku w ministerstwie spotykało się wielu wspaniałych uczonych z różnych uczelni, w tym również tych, jak to się teraz mówi, z najwyższej półki. Przepracowałem w tym ministerstwie 15 lat, odchodząc z niego na emeryturę jako wicedyrektor departamentu. W toku swojej pracy odwiedziłem prawie wszystkie uczelnie w kraju, a także kilka uczelni zagranicznych, gdzie zapoznałem się z ciekawą aparaturą naukowo- badawczą i laboratoryjną. Pod koniec lat siedemdziesiątych udało mi się nawet odwiedzić w Republice Federalnej Niemiec miasto Darmstadt, świadkiem którego zniszczenia przez aliancki nalot byłem w 1944 roku, przebywając na rekonwalescencji w Neustadt. Włączony zostałem do składu delegacji ministerstwa, która na zaproszenie Fundacji Boscha zwiedzała różne zakłady doświadczalne i produkcyjne. Z ramienia gospodarzy towarzyszył nam pan Helmuth, który jak się okazało urodził się w Darmstadt i mieszkał w nim w czasie wojny. Podczas nalotu miał 14 lat i opowiedział mi o szczegółach tego wydarzenia, które ja oglądałem ze znacznej odległości.

Na rzecz środowiska

W Warszawie Tadeusz Socha od 1970 r. zaczął działać społecznie na rzecz środowiska 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Nie było to łatwe i mile widziane przez ówczesne władze.

– Nasze środowisko organizowało m.in. ogólnokrajowe zjazdy koleżeńskie – wspomina Tadeusz Socha. – Wielu osobom nie podobały się nasze zjazdy, więc pisali różne donosy, by z nimi skończyć. Kolega Zygmunt Górka-Grabowski, ówczesny przewodniczący „Środowiska” był wzywany do różnych instytucji, gdzie próbowano go odwieść od organizowania tego typu uroczystości. Na szczęście były to już czasy, kiedy sprawy załatwiano już w polskim gronie, bo towarzysze radzieccy, jakby osłabli i nie mogli lub nie chcieli ingerować w sprawy polskich kombatantów nawet tych, którzy walczyli na Kresach. Dlatego nie groziło nam większe niebezpieczeństwo. Nawet niektórzy generałowie Wojska Polskiego, zaprzyjaźnieni z kolegą Zygmuntem ostrzegali go przed różnymi pułapkami. Przekazywali mu też donosy uwypuklające „rozpasanie” naszego Środowiska. Wszystkie zaplanowane przez nas zjazdy się odbyły, a towarzyszące temu nabożeństwa celebrowano bez większych przeszkód.

C.d.n.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply