Ocalił ich Ukrainiec

Niefortunnych żniwiarzy uratował Ukrainiec z Wiszni, o ile dobrze pamiętam nazywający się Korniejczuk. Przez cztery kilometry czołgał się na brzuchu przez pola, by ich ostrzec. Żniwiarze ocaleli, ale Ukraińcy wymordowali rodzinę bohaterskiego ziomka, który nie chciała kalać swych rąk polską krwią.

Wspomnienia z wyprawy do Wiszni mocno wryły się w pamięć Ireny Sandeckiej. Słyszała tyle dramatycznych słów, że wciąż śnią się jej po nocach.

Gdy odjeżdżaliśmy z Wiszni ci mieszkańcy, którzy nie zdecydowali się na wyjazd do Krzemieńca, bo nie zdążyli się przygotować, albo wciąż mieli nadzieję, że banderowcy ich nie ruszą, zaczęli krzyczeć. – Po co pani tych Niemców sprowadziła? – pytali się retorycznie.- Teraz to już Ukraińcy na pewno przyjdą i nas spalą. – Na drugi dzień idę więc do Niemców z płaczem i proszę, żeby znowu dali eskortę dla ewakuacji resztek mieszkańców wioski, w zamian za co dostaną dwa cielaki. Zgodzili się i następnego dnia pojechaliśmy znów do wsi. Gdy podjeżdżaliśmy do niej, któryś z jego mieszkańców zaczął w pola uciekać i Niemcy biorąc go za banderowca zaczęli do niego strzelać. Przeraziło to mieszkańców wioski, którzy uznali, że Niemcy chcą we wsi przeprowadzić pacyfikację. Wyszedł do mnie zastępca wójta trzęsący się ze strachu, który zaczął mnie prosić, bym ubłagała Niemców, żeby nikogo nie mordowali, nie bili i nie palili. Powiedział mi też, że wójt wioski przestraszył się i gdzieś schował i on postanowił wyjść, żeby ubłagać litość dla wioski. Przerwałam mu jego biadolenie i oświadczyłam, że Niemcy przyjechali, aby tutejszą ludność odeskortować do Krzemieńca. Kazałam im szybko zaprzęgać konie do furmanek i pakować dobytek. Ci długo się nie namyślali i szybko przystąpili do ładowania swoich rzeczy na wozy. Ze mną była jeszcze jedna koleżanka, mająca rodzinę w pobliskim Stożku. Pobiegła zobaczyć, co z nią słychać. Tam zaś była już ukraińska banda. Ta widząc to natychmiast wskoczyła do studni stanowiącej dobrą kryjówkę. Widział to chłopak, który ją znał i wsiadł na konia i na oklep popędził w stronę Wiszni. Niemcy, którzy nas eskortowali słysząc strzały dochodzące od strony Stożka i łunę, natychmiast ruszyli w jego stronę. Po drodze spotkali tego chłopaka i poprosili, żeby pokazał im tą studnię, do której skoczyła Polka. Początkowo myśleli, że to ja się odłączyłam i poszłam do Stożka. Banderowcy, którzy kończyli rzeź, na widok Niemców uciekli, dzięki temu kilka osób jeszcze przez nich nie zarżniętych przeżyło. Ogółem w tej wsi zginęło ponad dwadzieścia osób, głównie dzieci. Niemcy po przepędzeniu ukraińskich napastników wyciągnęli ze studni moją koleżankę, która szczęśliwie ocalała. Mieszkańcy Wiszni w tym czasie jechali już do Krzemieńca. Ja zabrałam się z ocalałymi mieszkańcami Stożka. Gdy dojeżdżaliśmy do miasta, już z oddali widać było tęczę. Wszyscy uznali to za dobry prognostyk.

Krwawe noce

Nadchodzące dni i miesiące nie były jednak dla Krzemieńca „tęczowe”. Nad jego niebem dominował kolor czerwieni. Łuny zbliżały się do jego granic, a do pochówku przywożono okaleczone zwłoki.

W całym powiecie krzemienieckim spalono 53 folwarki, w tym wszystkie należące do Liceum Krzemienieckiego.

Ukraińcy starali się do końca zniszczyć wszystkie ośrodki, w których bronili się Polacy, dokonując przy tym niewyobrażalnych zbrodni. W Szpikołosach, ukraińskiej wsi, w której mieszkało kilkanaście rodzin polskich, Ukraińcy w zwyrodniały sposób je wymordowali, paląc ich gospodarstwa. Dzieci polskie nosili ponabijane na widłach. Zbrodni tej nie dokonali oczywiście przybysze z zewnątrz, tylko miejscowi Ukraińcy, łasi na majątek polskich sąsiadów. Wzburzyła ona nawet Niemców, którzy w odwecie spacyfikowali ukraińską część wsi, paląc ją doszczętnie…

Według sprawozdania ks. Józefa Kuczyńskiego proboszcza parafii Dederkały Wielkie, w której zorganizował on polską samoobronę, morderstwa w powiecie krzemienieckim: „…cechował wszędzie nieopisany sadyzm. Małe dzieci z ustami przeciętymi od ucha do ucha i napis: ”Polska od morza do morza”. Kobiety wbijane na pal, mężczyźni rozrywani końmi. Obcinanie kolejno wszystkich członków przed zadaniem śmierci”.

Ludnośc polska przed nożami Ukraińców chroniła się wówczas nie tylko w Krzemieńcu, ale również w Wiśniowcu, Dederkałach i Rybczy.

Jak wyżywić uciekinierów

Problemem w tych ośrodkach było wyżywienie uciekinierów – wspomina Irena Sandecka. – Ukraińcy po ucieczce Polaków starali się nie dopuścić do tego, by ci przemykali się do swych dawnych wsi. Te osoby, które się na to odważyły, były bestialsko mordowane. W Wiszni uciekinierzy też chcieli zebrać zboże z obsianych pól, czyli po prostu przeprowadzić żniwa. Ukraińcy, gdy się o tym dowiedzieli, przygotowali zasadzkę. Niefortunnych żniwiarzy uratował Ukrainiec z Wiszni, o ile dobrze pamiętam nazywający się Korniejczuk. Przez cztery kilometry czołgał się na brzuchu przez pola, by ich ostrzec. Żniwiarze ocaleli, ale Ukraińcy wymordowali rodzinę bohaterskiego ziomka, który nie chciała kalać swych rąk polską krwią. Jego żonie i dzieciom odrąbali na pieńku głowy siekierą i nadziali na kołki w płocie. By łagodzić problem zaopatrzenia uciekinierów , staraliśmy się wywozić dzieci sieroty, a także matki z dziećmi, których było sporo do Generalnej Guberni pod opiekę Rady Głównej Opiekuńczej. Kilka takich transportów wywieźliśmy z Wandą Żółkiewską do Krakowa. Mogliśmy to uczynić wyłącznie dzięki pomocy Niemców, a konkretnie naczelnika wydziału gospodarczego, odpowiadającego za aprowizację miasta. Miał on zobowiązania wobec Polaków. Pewnego razu pojechał z urzędnikami niemieckimi w eskorcie polskich schutzmanów, czyli policjantów polskich, którzy wstąpili do służby niemieckiej, do Paszkowiec po zaopatrzenie. Tamtejsi banderowcy razem z krzemienieckimi napadli na nich w tej wiosce. Niemiec tak się przestraszył, że zemdlał, widział bowiem wiele ofiar banderowców i bał się, że poddadzą go wyrafinowanym torturom. Schutzmani się jednak nie przelękli. Odparli atak banderowców, załadowali zemdlałego Niemca na samochód i odjechali pod ukraińskimi kulami do Krzemieńca. Ten od tej chwili odnosił się do Polaków z życzliwością. Jak chodziliśmy do niego po przydział jakichś produktów, to zawsze dawał nam takie ilości mleka czy cukru, o jakie zabiegaliśmy dla dzieci. Wcześniej też dawał, ale mniej. Gdy napisałam do niego podanie, że chcemy z Krzemieńca do Krakowa wywieźć dzieci, wśród których jest wiele głodujących sierot, dał samochód, by odwieźć dzieci na stację do Tarnopola, gdzie miały otrzymać wagon, mający dostarczyć nas do Krakowa. Zostaliśmy też przez niego zaopatrzeni w niezbędne, bardo mocne dokumenty. Wynikało z nich, że wieziemy do Krakowa dzieci polskich schutzmanów, poległych w obronie Niemców. Samochód przydzielony nam przez niemieckiego naczelnika był bardzo duży. Pomieścił on w sumie dziewięćdziesiąt osób, dzieci wraz z towarzyszącymi im kobietami, a także mnie i panią Woźniakowską nauczycielkę. Wybrałyśmy do transportu dzieci najbardziej wygłodzone, chore, wymagające natychmiastowej pomocy, której na miejscu nie byliśmy w stanie udzielić. Jak tylko umieściliśmy się w autobusie, to kobiety zaintonowały „Pod Twoją obronę” i tak było aż do samego Krakowa. Kobiety nieustannie się modliły.

Sieroty do Krakowa

Nasza podróż nie należała do bezpiecznych. Na szczęście niemal do samego Krakowa nic się nie wydarzyło, a wszelkie kontrole dzięki dokumentom przechodziliśmy bez problemu. Tuż przed Krakowem jedno dziecko niestety nam zmarło. Do Krakowa przyjechaliśmy wcześnie rano. Polscy kolejarze odstawili nasz wagon na bocznicę, gdzie znajdował się kran z wodą, nadającą się do picia i mycia. Ja, jako znająca Kraków, udałam się pod wskazany adres, czyli do klasztoru Albertynów, gdzie mieściła się siedziba Polskiego Komitetu Opiekuńczego. Tam od razu się nami zajęto i zadeklarowano, że dzieci chore zostaną skierowane do szpitali, sieroty do sierocińców, a matki z dziećmi do majątków ziemskich k. Krakowa, przejętych przez niemiecka administrację. Dano nam też na drogę pięćdziesiąt par bucików dla dzieci w Krzemieńcu. Gdy wychodziłam z siedziby Komitetu, spotkałam gromadę krakowian, którzy chcieli koniecznie przygarnąć nasze dzieci do siebie. Stanowczo przeciwko temu zaprotestowałam mówiąc, że dzieci z okolic Krzemieńca powinny bezwzględnie do nich wrócić, bo tam jest ich miejsce, mają tam swoje gospodarstwa, które muszą po wojnie odzyskać, nawet jeżeli ich rodziców Ukraińcy wymordowali… Wtedy jeszcze wierzyłam, że Polska wróci na Kresy.

Gdy Irena Sandecka wróciła do Krzemieńca okazało się, że sytuacja w nim jeszcze bardziej się zaostrzyła. Delegacja ukraińska zgłosiła się do Niemców z żądaniem, żeby Niemcy wykończyli Polaków, albo dali Ukraińcom całkowitą swobodę w tym zakresie, by im nie przeszkadzali. W zamian obiecali dawać kontyngenty i ludzi do wojska.

Skutecznie paraliżowali

Nie wiedzieliśmy, jaką odpowiedź Ukraińcy otrzymali od Niemców – mówi Irena Sandecka. – Wolnej ręki Ukraińcom raczej nie dali, ale ogłosili wielki wywóz młodzieży polskiej do Niemiec. Podlegali jej wszyscy chłopcy, którzy ukończyli 14 lat. Niemcy zapowiedzieli też, że ci co pozostaną, nie mogą liczyć na ich opiekę. Jednocześnie Ukraińcy zaczęli bojkotować Polaków na targach i odmawiać sprzedaży im produktów żywnościowych. Znów pojawiły się też informacje, że Ukraińcy zamierzają wyrżnąć Polaków zgromadzonych w Krzemieńcu. Organizacja AK w odróżnieniu od innych części Wołynia szła u nas opornie. Pierwsze ogniwa ZWZ przekształconego później w Armię Krajową powstały w powiecie krzemienieckim już w 1941 r. głównie w oparciu o środowisko nauczycielskie Liceum Krzemienieckiego i harcerskie, ale Niemcy je skutecznie niestety paraliżowali. W 1942r. rozstrzelano w Krzemieńcu następną grupę inteligencji złożoną głównie z byłych instruktorów ZHP oraz nauczycielstwa Liceum. Grupę kilkunastu aresztowanych przekazano do więzienia w Równem. W grupie tej w styczniu 1943 r. stracona została Elżbieta Dorożyńska, a także znany duszpasterz młodzieży w krzemienieckiej ks. Stefan Iwanicki. Choć więc formalnie Obwód AK o kryptonimie „Dzwon” istniał, to nie utworzył on żadnego oddziału partyzanckiego. Jego kadra na czele z inżynierem Skowronkiem, spodziewając się ataku UPA na miasto, zaczęła tworzyć w Krzemieńcu ośrodek samoobrony. UPA w tym czasie czuła się w mieście już bardzo pewnie. Na przedmieściach systematycznie dochodziło do napadów na Polaków. Jak ustalił nasz wywiad, przy ul. Nawale, za Czerczą, w pobliżu Cmentarza Piatnickiego, UPA zaczęła przygotowywać się do przejęcia władzy w mieście. Niemcy siedzieli zaś na walizkach i szykowali się do opuszczenia miasta. Niektóre instytucje już zaczęły się stopniowo ewakuować. Dowództwo samoobrony uznało, że nie jest w stanie obronić całego miasta, czy nawet jakiejś dzielnicy przed banderowcami. Wyznaczyło trzy punkty, w których miała się zbierać polska ludność w razie niebezpieczeństwa i oczekiwać na wkroczenie wojsk sowieckich, gdy Niemcy uciekając przed nimi wycofaliby się, zostawiając miasto bez obrony. Pierwszy z nich mieścił się w kościele licealnym. Drugi tuż obok mojego domu przy ul. Kościelnej, a trzeci w dawnej szkole żydowskiej.

Przekształcił się w twierdzę

Z czasem Krzemieniec przekształcił się w oblężoną twierdzę , z której wyjechać można było tylko w asyście niemieckiego konwoju. Wielkim wstrząsem dla wszystkich Polaków, którzy schronili się w Krzemieńcu, było wymordowanie 20 lutego 1944 r. Polaków, którzy schronili się w klasztorze karmelitów w Wiśniowcu. UPA zaatakowała ich natychmiast, jak tylko miasteczko opuścił węgierski garnizon. Rzeź Polaków starców, kobiet i dzieci trwała kilka godzin.

Dochodziły nas w Krzemieńcu straszne wiadomości – mówi Irena Sandecka. – Jedna z nich sugerowała, że część Polaków przetrwała w podziemiach i umiera z głodu. Postanowiłam zorganizować tam mini ekspedycję, żeby sprawdzić, czy ktoś istotnie nie wyszedł cało z rzezi w Wiśniowcu. Poszłam do generała dowodzącego niemieckim garnizonem w Krzemieńcu, poprosiłam żeby mnie zabrał, bo chciałabym sprawdzić, czy w tamtejszym klasztorze ktoś z uciekinierów przeżył. Dałam mu za to złoty zegarek, ofiarowany przez panią Guzikową, której rodzice byli właśnie w Wiśniowcu i bardzo niepokoiła się o ich los. Generał zegarek przyjął i obiecał pomóc. Następnego dnia istotnie przysłał do mnie żołnierza z informacją, że w stronę Wiśniowca jedzie oddział żołnierzy, który może mi pomóc. Pojechała ze mną jeszcze jedna kobieta, która znała wielu mieszkańców Wiśniowca, którzy schronili się w klasztorze i chciała mi pomóc.

Wyprawa do Wisniowca

Pamiętam, że nasza wizyta w Wiśniowcu była krótka. Oficer dowodzący oddziałem strasznie się bał, że zaraz zaatakują nas banderowcy. Kobieta, która ze mną pojechała, chodziła po rumowisku klasztoru, zaglądała w różne kąty i wykrzykiwała nazwiska, ale nikt nie odpowiadał. Oficer nalegał, żebyśmy wracali do Krzemieńca, bo coś mu się nie podoba. Wsiedliśmy na samochód i odjechali. Po drodze istotnie zaatakowali nas banderowcy. Niemcy odpowiedzieli ogniem i uciekli. Jeden z Niemców jednak zginął. Wracaliśmy do Krzemieńca z poczuciem, że nic nie załatwiliśmy. Niemiecki generał zachował się jednak honorowo. Za dwa dni z własnej inicjatywy przysłał do mnie żołnierza, że znowu jedzie konwój w stronę Wiśniowca, z którym mogę się zabrać. Wcześniej, jak informowałam znajomych o niepowodzeniu mojej pierwszej wyprawy do Wiśniowca, to dowiedziałam się, że chce do niego ponownie jechać pan Konopacki, który mieszkał w tej miejscowości, a w Krzemieńcu schronił się przed rzeziami, a także pan Kapuściński, którego rodzice mieszkali w Wiśniowcu. Od razu pobiegłam ich więc zawiadomić. Mieszkali w pobliżu. Pan Kapuściński w domu podobnym do mojego tuż obok, a pan Konopacki w kamienicy na piętrze obok parafialnego kościoła. Ten pierwszy zebrał się szybko i o czasie zameldował się na miejscu zbiórki. Drugi długo nie wychodził, więc jeden z Niemców, którzy miał nam towarzyszyć wystrzelił z karabinu w powietrze pod kamienicą. Wtedy przerażony bardzo szybko przyszedł. Pojechaliśmy do Wiśniowca dużymi saniami, w których zmieściła się nasza trójka, a także niemiecka eskorta składająca się z oficera i kilku żołnierzy. Oficer liczył 27 lat, a najmłodszy żołnierz 16 lat. Jak rozmawiałam z nimi w trakcie jazdy do Wiśniowca, to okazało się, ze są to Austriacy, nie bardzo przejęci ideologia hitlerowską. Szybko się też okazało, że wiedzieli po co jadę do Wiśniowca wraz z dwoma znajomymi. Zadeklarowali, że pomogą mi szukać moich Polaków. Zatrzymaliśmy się w Wiśniowcu pod zrujnowanym kościołem.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply