Najpierw przyszli po ojca

Pod koniec czerwca nie wytrzymałem i postanowiłem wspólnie z kolegą uciec. W obozie ładowaliśmy wcześniej siano do wagonów i wiedzieliśmy, że załadowane pryzmy pojadą gdzieś na wschód. Tego dnia lał straszny deszcz. Pilnujący nas Ukrainiec starał się przed nim schować. Bez namysłu skorzystaliśmy z okazji. Najpierw jeden z nas ukrył się w beczkowozie z nieczystościami, a potem drugi. To była duża krypa i człowiek bez trudu się w niej mieścił.

– Początkowo we Lwowie żyło się nam bardzo dobrze – wspomina Zygmunt Mogiła-Lisowski. – Ojciec miał spory zapas polskich złotówek, które miejscowi handlarze brali na pniu. Notabene jestem pewien, że w piwnicy domu przy ul. Krasińskiego we Lwowie nadal jest paczka zakopanych przedwojennych polskich złotych. Na pewno nic im się nie stało, bo w fabryce świec zostały zabezpieczone stearyną. Po przyjeździe do Lwowa zacząłem nawet chodzić do szkoły, ale Rosjanie nie dali nam spokoju. Najpierw przyszli po ojca. Matka im powiedziała, że pojechał do Mikołowa szukać pracy. Tymczasem on schował się w pobliskich zaroślach na Górze św. Jacka, które często służyły polskim oficerom do tego celu. Rosjanie powiedzieli – No, dobrze, dobrze, niech szuka. – Jednak po paru dniach dowiedzieliśmy się, że wywożą polskie rodziny na Sybir. Mieliśmy się rozdzielić. Ojciec zamieszkał przy ul. Snopkowskiej we Lwowie, gdzie były cegielnie i spał tam dosłownie w koziej budce.

Nocowałem na strychu

– Ja nocowałem na strychu niewykończonej willi państwa Waszczyszynów przy Górze św. Zofii. Do okien dochodziły tam gałęzie dużych drzew, na które w razie czego miałem wejść i uciekać. Mama zamieszkała w Zamarstynowie u znajomych. Siostrę przechowywali jako swoją córkę państwo Weissowie. Ojciec podał się za tzw. sapożnika (szewca), dostał jakieś zaświadczenie i dowód osobisty. Był na tyle operatywny, że cały czas uciekał i nie dał się złapać na rosyjskie podstępy. Nie kupił od podstawionych przez NKWD pośredników fałszywego paszportu. Mądrze zrobił. Jego koledzy, Witold Przybojewski i Stanisław Pawłowski , którzy kupili, choć im to odradzał, zostali aresztowani, wywiezieni do Katynia i obaj zginęli. W końcu, gdy NKWD za bardzo się już nim interesowało, musiał opuścić Lwów. Pojechał do Kałusza, niedaleko granicy rumuńskiej. Tam, ponieważ był dobrym mechanikiem, dostał pracę w fabryce sadzy, a ja do niego przyjechałem na wakacje. Ojciec jeździł ciężarówką i zbierał zamówienia dla budującej się fabryki sadzy. Domyślaliśmy się, że będzie wojna niemiecko-rosyjska. W związku z czym ojciec chciał pojechać po mamę i siostrę do Lwowa, żeby nie zostały tam same. Liczył, ze w Kałuszu będzie bezpieczniej i ciągle miał nadzieję, że uda się uciec na Węgry. Zostałem sam pod opieką panów inżynierów Bezdeka i Podstawskiego – ludzi bardzo porządnych.

Kto mógł, uciekał

– Byłem bardzo samodzielnym i odważnym chłopakiem, we wszystko się angażowałem, jednak bardzo przezywałem zaistniałą sytuację. Niedługo po wyjeździe ojca do Lwowa nastąpiło uderzenie Niemców na Rosję. Kto mógł uciekał, a wycofujący się Rosjanie wszystko niszczyli i podpalali. Wysadzili w powietrze znajdujące się w pobliżu Kałusza magazyny ropy, która spłynęła do pobliskiej rzeki. Do końca życia nie zapomnę tego widoku. Na przestrzeni wielu kilometrów ropa paliła się, płynąc rzeką Siwką, podpalając okoliczne wsie. Wieś Ugierształ, w której mieszkałem, również zajęła się ogniem. Za punkt honoru uznałem więc ratowanie ludzi z płonących zabudowań i rzeczywiście udało mi się wyprowadzić z płonącej chałupy małą dziewczynkę. Schroniła się ze strachu na przypiecku i musiałem tam wejść. Wpadłem w ten piec i gdy się wydobyłem, już wszystko płonęło. Na szczęście uratowaliśmy się. Pan Bezdek dał mi nawet niezłego klapsa za to, że tak ryzykowałem. Chałupę, w której mieszkaliśmy, wybudował Polak, pracujący w Kałuszu. Była pokryta nie strzechą, ale dachówką i przetrwała, bośmy ją od góry polewali wodą. Tak wiec mieliśmy dach nad głową, ale nie było co jeść. Wtedy to po raz pierwszy objawił się mój talent zaopatrzeniowca. W tym całym zamieszaniu ludzie dobrali się do magazynów państwowej fabryki sadzy.

Stanęło na moim

– Poszedłem tam i ja. Wziąłem dwie skrzynki wina, trzy skrzynki konserw i gulaszu z kluskami, więcej nie dałem rady. Jak to w takich sytuacjach bywa, wybuchłą awantura. Inżynierowie Bezdek i Podstawski krzyczeli, jakim prawem biorę się za rabowanie, że to nie wypada i powinienem wszystko zwrócić. Broniłem się, że nie ma gdzie odwieźć, bo tam wszystko się pali, że brałem to, co i tak by się spaliło, a w tym momencie przecież jako państwowe było niczyje. No i stanęło na moim. Obaj panowie w końcu nie tylko chętnie jedli konserwy, ale i z zadowoleniem popijali czerwone wino. Mnie oczywiście nie dawali. Miałem przecież dopiero 13 lat, ale ponieważ byłem dyspozytorem zapasów, sam je sobie przydzielałem. Bardzo mi smakowało. Skrycie wypijałem po pół szklanki. Potem kręciło mi się w głowie, co bardzo mi się podobało. W taki oto sposób zostałem zaopatrzeniowcem. Codziennie rano chodziłem do odległego o 7 km Kałusza, gdzie zawarłem przyjaźnie z Węgrami, którzy znali trochę rosyjski. Zabierałem ze sobą bańkę, w którą nalewali mi dwa litry gulaszu i dodawali kluski albo ziemniaki. Z Hucułami, którzy nie byli tak źle do Polaków ustosunkowani jak Ukraińcy, wymieniałem wino na mleko. Jak na ówczesne warunki, całkiem nieźle karmiłem panów Bezdeka i Podstawskiego. Któregoś dnia dowiedziałem się, że z kopalni soli potasowej w Kałuszu ma do Lwowa jechać samochód. Byłą to jedyna szansa na połączenie się z rodziną.

Zażądał pieniędzy

– Wiedziałem, że nie mogę jej zmarnować. Kierowca zażądał ode mnie pieniędzy, a ponieważ ich nie miałem, sprzedałem ojca kożuch. Zapakowałem do zakupionego z resztek pieniędzy wózka nasze rzeczy: cały garnek masła solonego, słoninę i inną żywność. Jeden z Polaków również chciał dotrzeć do Lwowa, wiec miałem nawet dorosłego towarzysza podróży. Wyruszyliśmy. Niestety już w Kałuszu okazało się , że samochód jest przepełniony i kierowca nie może nas zabrać. Zwłaszcza ze względu na mój wózek. Pozostała podróż na piechotę. Razem z moim towarzyszem ciągnęliśmy wózek drogą w kierunku Lwowa. Do Lwowa jednak nie doszliśmy. Jak zwykle okazałem się szczęściarzem. W Czortkowie natknęliśmy się na nasz samochód , który się popsuł. Po naprawie tym razem kierowca nas zabrał i dowiózł do Lwowa. Spotkałem się z rodziną. Najdziwniejsze, że gdy zajechałem pod dom we Lwowie dorożką, spotkałem ojca, który wychodził, bo chciał jechać po mnie do Kałusza. Żywiliśmy się tym, co przywiozłem, ale ojciec mnie beształ, że sprzedałem kożuch. Matka się śmiała – A jak on miał przyjechać i wózek dostać? – Ojciec pracował w DEPO – stacji remontu wojskowych samochodów frontowych. Był niezłym mechanikiem. Doświadczenie zdobył w czasie I wojny światowej. Gdy latał w armii rosyjskiej jako pilot, jego samolot został strącony nad Austrią, gdzie w niewoli pracował w fabryce Szteiera przy silnikach.

Papierosy z petów

– Chodziłem do niego po pracy z bańką, brałem jedzenie z kuchni wojskowej i przynosiłem do domu. Ponieważ żywności brakowało, zbieraliśmy z kolegami po mieście niedopałki niemieckich papierosów, odcinaliśmy spaloną część i z uzyskanego tytoniu robiliśmy papierosy. Można było kupić Gilzy, służące do pakowania bilonu w rulony. Potem szedłem za rogatki, gdzie za papierosy od chłopów dostawałem ser, masło, a nawet jajka. Jak zawsze zajmowałem się zaopatrzeniem domu. Pod okupacją rosyjską działalność konspiracyjna była praktycznie niemożliwa. Inwigilacja NKWD i represje powodowały, że stale trzeba było uciekać lub przynajmniej się ukrywać. Matka opowiadała, że w momencie wkroczenia Niemców, po rządach NKWD, lwowiacy witali ich kwiatami, gdyż Rosjanie szykowali nową wywózkę. Ojciec wszedł do konspiracji. Niedługo potem dostał propozycję zostania komendantem okręgu „Wachlarza” w Rawie Ruskiej oraz propozycję objęcia tam stanowiska dyrektora stacji maszynowo-traktorowej MTS. Oczywiście przyjął obie i znów się przeprowadziliśmy. Niemcy bardzo chętnie zatrudniali Polaków, gdyż na tamtych terenach Polacy byli jedyną inteligencją.

Fałszywe metryki

– W dodatku ojciec znał niemiecki. Z kolei organizacji bardzo jego praca odpowiadała, bo miał do dyspozycji samochody. Co prawda partyzantka AK dopiero się organizowała, ale siatka punktów konspiracyjnych była bardzo gęsta. „Wachlarz” prowadził wywiad i dywersję, przynajmniej na tamtym terenie. Jedna z większych akcji doprowadziła do uwolnienia co najmniej kilkuset, a moim zdaniem około półtora tysiąca jeńców rosyjskich z niemieckiej niewoli. Gdy w 1941 r. wybuchłą wojna niemiecko-rosyjska, Niemcy przyprowadzili się do Rawy Ruskiej całe tabuny jeńców, żołnierzy radzieckich. Ich obóz mieścił się pod górą zwaną Wołkowysko, w zbudowanych przed wojną koszarach. Stało tam kilka olbrzymich bloków 3-4 piętrowych, wszystko było ogrodzone płotem. Jeńcy byli tam zagładzani, sam widziałem, jak rzucali się nawet na surowe kartofle. Hitlerowcy zaprzęgali ich jako konie do kuchni polowych, które musieli ciągnąć, poganiani batem. Ojciec przypadkiem dowiedział się, że na mocy umowy nacjonalistów ukraińskich z Niemcami, Ukraińcy pochodzący z terenów polskich będą zwalniani. Zaczął więc produkować masowo metryki urodzenia, świadectwa szkolne, legitymacje szkolne czy klubowe, różnego typu dokumenty. Zrobił tego kilka tysięcy. Trochę je podniszczyliśmy, żeby wyglądały wiarygodnie. Ja ze Stasiem Golonką , moim kolegą oraz wiele innych osób, między innymi kierowcy, którzy traktorem wywozili trupy z tych obozów, rozrzucaliśmy te legitymacje. Potem przez pewien czas wczesną wiosną 1942 r. w Rawie Ruskiej wszędzie na ulicach, na schodkach siedzieli byli jeńcy.

Złapali mnie na ulicy

– Każdy dostał bułkę i dwie, czy trzy kostki sztucznego miodu i trzeba było widzieć, z jakim apetytem to jedli! Potem jakoś zniknęli. Z jednym z spotkaliśmy się w 1945 r. Był majorem NKWD, szefem placówki w Dęblinie, nadzorował węzły kolejowe i transporty. Jeńców, którzy zostali w obozie spotkał tragiczny los. Pamiętam, że całą zimę wozili ich trupy traktorem MTS-u tzw. stalińcem z dwiema czy trzema przyczepami i zakopywali je w olbrzymich rowach pod Górą Wołkowysko. Nawiązując do spotkania ojca z majorem NKWD w Dęblinie, chciałbym opisać pewien istotny epizod. Ojciec mój prowadził wówczas kiosk w Dęblinie, będąc jednocześnie byłym komendantem „Wachlarza” z Rawy Ruskiej. Pewnego dnia został aresztowany przez UB i wywieziony do Garwolina. Postanowiliśmy wiec z matką udać się po pomoc do majora. Ten nie zastanawiając się wsiadł natychmiast w samochód, pojechał do Garwolina i wrócił z całym i zdrowym ojcem, któremu natychmiast polecił uciekać z Dęblina. Powracając do 1942 r., skończyłem wtedy siódmą klasę. Byłem wyrośnięty i zwróciłem uwagę Niemców. Złapali mnie na ulicy i chociaż ojciec miał sporo znajomości, nie było żadnych szans, żeby mnie wyciągnąć. Wywieźli mnie na roboty pod Zgorzelec. Wytrzymałem do Bożego Narodzenia 1942 r., wtedy zachciało mi się do domu, więc uciekłem. Złapali mnie w Zgorzelcu na stacji. Najpierw porządnie zbili, żeby nauczyć rozumu, a potem wywieźli do Gross Rosen. Nie byłem jednak więźniem, tylko członkiem brygady obsługującej obóz koncentracyjny.

Chodziliśmy w pasiakach

– Też chodziliśmy w pasiakach, tylko z innymi emblematami. Nocowaliśmy w przyobozowym baraku, za drutami, ale nie takimi jak w obozie. Chodziliśmy pod wartą do obozu i sprzątaliśmy po więźniach. Rozwoziliśmy jedzenie, kawę, wywoziliśmy nieczystości, zbieraliśmy trupy. Do dziś nie wiem, dlaczego uwziął się na mnie jeden z pilnujących nas Ukraińców. Być może dlatego, że znałem jego język. Strasznie mnie tłukł, do tej pory mam problemy z kręgosłupem. Prawdopodobnie wybił mi krąg. Pod koniec czerwca nie wytrzymałem i postanowiłem wspólnie z kolegą uciec. W obozie ładowaliśmy wcześniej siano do wagonów i wiedzieliśmy , że załadowane pryzmy pojadą gdzieś na wschód. Tego dnia lał straszny deszcz. Pilnujący nas Ukrainiec starał się przed nim schować. Bez namysłu skorzystaliśmy z okazji. Najpierw jeden z nas ukrył się w beczkowozie z nieczystościami , a potem drugi. To była duża krypa i człowiek bez trudu się w niej mieścił. Z powodu ulewy Ukrainiec niedokładnie policzył kolumnę (było nas około trzydziestu).

Praktykant w majątku

– Pogonił ją do baraku, a my szybko weszliśmy do beczkowozu i schowaliśmy się pod ścianą w pociągu. Po chwili Niemcy zamknęli wagony i transport ruszył. Tylko proste ucieczki się udają. Deszcz lał, pociąg jechał. Zdjęliśmy pasiaki, gdyż było lato, upał i w lejącym deszczu wypłukaliśmy ubrania. Podróż trwała dwa dni. W czasie postojów słyszeliśmy język niemiecki, potem polski. Przejeżdżaliśmy przez Chorzów, Katowice, Tarnów. Wyskoczyliśmy pod Rzeszowem, skąd pochodził kolega. Przemknęliśmy przez miasto opłotkami. Przebrałem się u niego w domu, wsiadłem w pociąg i pojechałem dalej. Do Rawy Ruskiej było niedaleko, dotarłem do domu rano. Radość rodziców była ogromna. Oczywiście nikomu nie opowiadaliśmy o moich przygodach. Ojciec postanowił „usunąć mnie z widoku” i od razu załatwił mi pracę praktykanta w majątku Hujcze, leżącym 12 km od Rawy Ruskiej.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply