Ks. Jan Szetela. Ten, który wytrwał do końca

W 1937 roku do parafii rzymskokatolickiej p.w. św. Marcina w Nowym Mieście (obecnie województwo lwowskie) przyjechał nowo wyświecony ksiądz Jan Szetela. Ks. Jan objął funkcję wikariusza oraz otrzymał posadę katechety w nowomiejskiej szkole. Ów młody kapłan nie zdawał sobie sprawy z tego, że w wyniku zmiennych losów Polaków, będzie to pierwsza a zarazem ostatnia parafia w jego życiu.

Czasy były trudne: II wojna światowa, lata okupacji, niemieckiej i radzieckiej, zmiana granic RP w 1945 roku, włączenie tak zwanych Kresów Wschodnich do ZSRR , a ostatecznie repatriacja ludności polskiej z tych terenów. W ZSRR podjęto walkę z Kościołem katolickim, a bycie księdzem spotkało się z dużym wyzwaniem. Większość księży skorzystało z repatriacji, lecz była garstka tych, którzy pomimo licznych prześladowań, udręk i poniżeń, zostali z Polakami, którzy nie wyjechali w ramach repatriacji, a pozostali. Nie był tutaj wyjątkiem ks. Jan Szetela, który pomimo trudnych czasów i wielu lat łagrów został wierny Bogu oraz swoim rodakom w Nowym Mieście i nie tylko.

Otóż ks. Jan Szetela urodził się w Grodzisku koło Strzyżowa (obecnie woj. podkarpackie) w 1912 roku. Szkołę ukończył w 1931 roku. W tym samym roku złożył podanie z prośbą o przyjęcie do Wyższego Seminarium Duchownego w Przemyślu, lecz z powodu braku miejsc w seminarium, nie został przyjęty. Natomiast w następnym, 1932 roku, udaje się mu rozpocząć naukę w seminarium w Przemyślu. Został wyświęcony na księdza 24 czerwca 1937 roku. W dniu 1 sierpnia 1937 roku obejmuje swoją pierwszą parafię jako wikary. Było to Nowe Miasto. Od razu zdobył serca wielu ludzi, tych starszych i tych młodszych, a szczególnie dzieci. Dzieciaki garnęły się do swego księdza, jak do ojca. Z nutką nostalgii wspomina o tych czasach moja babcia – Maria Harasymowicz. Z jej opowiadań wiem, że ks. Jan ciekawie prowadził katechezy, które były przeplatane interesującymi historyjkami, że miał zwyczaj chodzenia uliczkami Nowego Miasta z pojemniczkiem pełnym cukierków (ponieważ same kieszenie już nie wystarczały, a cukierków zawsze miał dużo) i częstował nimi dzieci. Również dowiedziałem się, że był niezłym dowcipnisiem, uwielbiał pożartować, zawsze był uśmiechnięty i wesoły. Był pomocny. Otrzymując pieniądze w jednym domu po kolędzie, zostawiał je tam, gdzie była bieda i brak środków finansowych. Ponadto był to spokojny, pracowity i pełen pogody ducha człowiek. Takim został do końca swego nielekkiego życia.

W 1939 roku ks. Jan Szetela otrzymał skierowanie do nowej parafii koło Sanoka, lecz ówczesny proboszcz skierował prośbę do biskupa ordynariusza, żeby cofnął aplikatę i pozostawił go jeszcze na rok w nowomiejskiej parafii, ponieważ młody ksiądz wykazał się ogromnym zaangażowaniem oraz umiejętnością w sprawowaniu powierzonej mu funkcji. Wydarzenie to miało kolosalne znaczenie, ponieważ zadecydowało o dalszym losie ks. Jana. Ten rok przemienił się w 51 lat sprawowania posługi kapłańskiej ks. Szeteli w Nowym Mieście i okolicy.

1 września 1939 roku rozpoczęła się II wojna światowa. Najpierw trwała okupacja niemiecka. Następnie radziecka do 1941 roku. Druga niemiecka okupacja miała miejsce do 1944 roku. Po 1944 roku znów powróciła władza sowiecka, która jeszcze podczas swej pierwszej okupacji zmuszała obywateli polskich, niezależnie od narodowości, do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego. Ks. Szetela musiał przyjąć narzucane mu obywatelstwo. Było to koniecznie, ażeby pozostać z wiernymi i kontynuować pracę duszpasterską. Odmowa od wyżej wspomnianego obywatelstwa, groziła wywózką na Sybir. Wprawdzie ks. Jan Szetela mógł wyjechać po II wojnie światowej do Polski, lecz tego nie zrobił. Pozostał, żeby pracować wśród ludności polskiej, a nawet wśród Ukraińców wyznania greckokatolickiego, którzy nie chcieli przyjąć prawosławia. Ks. Jan był świadomy tego, co mu za to grozi , lecz postanowił pozostać. Już od 1946 roku samodzielnie obsługiwał parafię, ponieważ dotychczasowy proboszcz ks. Budowski wraz z pierwszymi repatriantami wyjechał do Polski. Dlaczego niektórzy Polacy pozostali na Kresach? Ponieważ obawiali się o nowe, nieznane jutro. Nie chcieli opuścić ziemi, która była bliska ich sercu. Trudno było im uwierzyć w to, że tu nie będzie Polski. Mieli jednak nadzieję, że kiedyś Polska powróci na Ziemie Wschodnie. Rozumiał swoich parafian ks. Szetela, rozumiał też, że jeśli wyjedzie, to zamkną kościół, a wierni pozostaną bez kapłana.

Od 1946 roku dla ks. Jana Szeteli zaczyna się okres tułaczki. Plebania była zajęta przez bolszewików. Ksiądz najpierw mieszkał u p. Dołhunów na Posadzie Nowomiejskiej, a później u p. Żywickiej.

Duszpasterz jednocześnie obsługiwał parafię w Niżankowicach (lata 45-47) oraz Błozwi (lata 45-50). Posługę kapłańską pełnił bardzo gorliwie i oddanie. Musiał odprawiać msze, pogrzeby i udzielać sakramenty. Słowo Boże, które było wygłaszane z ust ks. Jana Szeteli było otuchą w tych nieludzkich czasach terroru. Wspierał duchowo nie tylko miejscowych Polaków, ale także Ukraińców, którzy nie pogodzili się z likwidacją Kościoła greckokatolickiego (do kościoła w Nowym Mieście przyjeżdżali na msze św. również wierni wyznania greckokatolickiego).

11 sierpnia 1950 roku ks. Jan został aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Drohobyczu. Następnie przeniesiony do Stryja, gdzie wydano mu wyrok: 10 lat łagrów, konfiskata mienia, 5 lat zsyłki i pozbawienie praw obywatelskich na 5 lat. Zanim wydano wyrok ks. Jana Szetelę zapytano, czy nie chce on wyjechać do Polski i uniknąć więzienia. Ks. Jan stanowczo odpowiedział, że sam stąd się nie ruszy. W zamian usłyszał, że jest oskarżony m. in. za listy wysyłane do Polski, za posiadanie radiostacji (której tak naprawdę nie było), za prasę religijną, za udzielanie sakramentów i katechizacji, za niepłacenie podatków (chociaż, jeżeli trzeba było zapłacić podatki, to wierni zbierali potrzebną sumę), za posługę kapłańską wśród Ukraińców oraz za to, że był „polskim” księdzem.

W 1951 roku ks. Jan zostaje wysłany do Karagandy, gdzie czekała na niego ciężka praca w kopalni. Było tam zimno oraz panowały niegodziwe warunki pracy. Jesienią 1951 roku ks. Jan złamał nogę. Do wiosny 1952 roku pozostawał w szpitalnym łagierniku. Wiosną wraca do łagru, ale pracuje już jako felczer. Następnie znów pracuje w kopalni. Z powodu słabego zdrowia, księdza kwalifikują do brygady karnej, która zajmowała się sprzątaniem baraków. Potem pracował przy rozładowywaniu wagonów. W końcowym etapie przebywania w łagrze był maszynistą. Pomimo ciężkiej pracy, potajemnie spowiadał więźniów, modlił się z nimi oraz był dla nich duchowym wsparciem. Za swą działalność religijną nie raz był przesłuchiwany oraz umieszczany w izolatce z dala od więźniów. Jednym słowem, leczył rany duszy i ciała. Nowomiejscy parafianie nie zapominali o swoim księdzu. Mimo licznych trudności, które sami przeżywali, wysyłali niewielki paczki z żywnością, pisali listy.

Po śmierci Stalina sytuacja w państwie nieco się zmieniła. Właśnie wtedy został zweryfikowany wyrok ks. Jana, lecz zwolniony on został w 1955 roku. W ten sposób mógł wrócić do swojej parafii w Nowym Mieście. Gdy ks. Szetela odprawiał pierwszą po kilku latach mszę świętą, ludzi byli wzruszeni, a na twarzach pojawiały się łzy.

Ks. Jan Szetela, mógł wyjechać do Polski, ale zdecydował, że zostanie w Nowym Mieście, ponieważ dużo Polaków było na tych terenach, a księży, niestety, coraz mniej. Tam, gdzie nie było duchownych, kościoły zamykano, a następnie umieszczano w nich chemikalia, sklepy, organizowano kluby oraz kina. W ciągu kilku lat kościoły rujnowały się, a najbardziej te, w których znajdowały się magazyny z chemikaliami, waliły się dziurawe dachy, a ściany wilgotniały. Tylko dzięki ks. Janowi Szeteli nowomiejską świątynię nie spotkał podobny los, kościół zachował się w dobrym stanie. Władza sowiecka nie zapomniała jednak o „polskim” księdzu. Ks. Szetela często nie spał w łóżku, lecz w fotelu, ubrany w kufajkę, ponieważ wiedział, że w nocy mogą „zawitać” niespodziewani goście z NKWD. Często był wzywany w nocy na przesłuchania, a potem wracał w lekkim ubraniu do Nowego Miasta. Najbardziej dokuczliwie było to zimą, kiedy to ks. musiał wracać do domu w cieniutkiej piżamie. W nocy również pukali do okna plebanii wierni z okolic, żeby ksiądz ochrzcił dziecko lub udzielił ślubu.

Lata łagrów, represje i zesłania odbiły się na zdrowiu dzielnego kapłana. Chorował na rozsiane owrzodzenie grubego jelita, które w tamtych czasach nie było uleczalne oraz przeszedł dwie operacje na sercu. Nie zważając na trudny los, ks. Jan pozostał otwarty na innych, pełen energii, nigdy nie poddał się.

Oprócz swojej parafii, obsługiwał jeszcze wiernych w Niżankowicach, Dobromilu, Mizyńcu, Samborze i Stryju. Później jednak to parafianie przyjeżdzali do kościoła w Nowym Mieście, a mianowicie Polacy z takich miejscowości jak Sąsiadowice, Łanowice, Błozew, Czyszki, Chyrów, Miżyniec, Dobromil, Mosciska oraz innych miejscowości, ponieważ kościoły były tam zamknięte. Dla wielu ks. Jan Szetela i kościół w Nowym Mieście był kolebką polskości. Można powiedzieć, że była to „mała” Polska, tuż za kilka kilometrów od tej prawdziwej Polski. Kościół był pełny ludzi, a msze sprawowane przez ks. Jana otuchą na każdy kolejny dzień życia. Ludzie nieraz musieli dojeżdżać wiele kilometrów, ażeby usłyszeć głos niezłomnego kapłana.

W końcu lat osiemdziesiątych kapłan przyczynił się do odbudowy katolickich kościołów. Z jego pomocą zostały otwarte kościoły w Błozwi, Miżyńcu, Niżankowicach oraz Łanowicach. Wtedy już u ks. Jana ubywało zdrowie i siły. Powoli godził się z myślą, że musi pozostawić wieloletnią parafię młodym, pełnym energii księżom. I czasy zmieniały się na lepsze. Tak zwana liberalizacja życia umożliwiła otwarcie wielu świątyń, co utwierdziło ks. Jana w tym, że będzie mógł zostawić spokojnie swoją parafię, bo nowe czasy wskazywały na to, że gorsze czasy już minęły. Ks. Jan postanowił wyjechać do Polski w rodzinne strony. Ostatnią mszę świętą ks. Jan Szetela odprawił w listopadzie 1991 roku, schorowany, był prowadzony do kościoła przez parafian. Po wyjeździe do Polski spotkał się jeszcze z problemem otrzymania obywatelstwa polskiego, lecz ostatecznie udało się je otrzymać. Nieżyjąca już parafianka p. A. Zajdel (ostatnie lata życia ksiądz spędził w domu p. Zajdlów) po wyjeździe kapłana z Nowego Miasta powiedziała: „I wyjechał ojciec, duszpasterz, dobroczyńca.”

Ks. Jan Szetela zmarł w czerwcu 1994 roku w swojej rodzinnej miejscowości. Czy ktoś dziś pamięta o ks. Janie? Na pewno obecni parafianie Nowego Miasta, również byli parafianie, którzy mieszkają dziś w różnych zakątkach Polski, a także Polacy z tych miejscowości, dla których ks. Jan był jedynym duszpasterzem przez wiele lat. Pamiętają o ks. Janie okoliczni Ukraińcy, bo był szanowaną osobą nie tylko wśród Polaków, ale również wśród Ukraińców. Był też i dla nich duszpasterzem. Często był kojarzony z książkami, ponieważ miał dość dużą bibliotekę. W każdym zakątku plebanii, na podłodze, na fotelach były książki. Lubił czytać. Było to jego hobby. Zawsze miał opłatki, obrazki, pamiątki pierwszokomunijne, różańce oraz modlitewniki, ale w jaki sposób udawało mu się je dostać w tych trudnych czasach, pozostanie tajemnicą. Zawsze wcześnie rano był w świątyni, spowiadał, zabiegał o podstawowe rzeczy dla kościoła w Nowym Mieście. I tak każdego dnia, przez 51 lat…

Był on niezwykłym Człowiekiem i wybitną postacią Kościoła rzymskokatolickiego. Pokazał, jak być wiernym Bogu w czasach, gdy cały otaczający świat był przeciwko Kościołowi. Godnie niósł swój krzyż. Nie poddał się i wytrwał do końca… Taka postawa księdza jest znakomitym przykładem bohaterstwa dla przyszłych pokoleń. Ks. Jan Szetela zasługuje na miano bycia świętym i właśnie takim na zawsze już pozostanie dla wiernych nowomiejskiej parafii i wszystkich tych, którzy go znali.

Andrzej Pietruszka

Drohobycz – Nowe Miasto

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply