Czułem się, jak zaszczuty pies

Sielanka po kilkunastu miesiącach się skończyła. Okazało się, że UB nie zainteresowało się moją osobą, bo miało inną zwierzynę na celowniku. Któregoś dnia w firmie nastąpiły aresztowania…

Po akcji w piotrkowskim Zdzisław Witalewski w końcu czerwca 1945 r. postanowił wyjechać, chroniąc się przed szukającą go bezpieką na Zachód, czyli na Ziemie Odzyskane.

– Początkowo chciałem jechać do Wrocławia – wspomina. – Nie miałem tam jednak dobrego punktu zaczepienia. Kilku moich dobrych kolegów w nim co prawda mieszkało, ale pracowali w UB. Nie chciałem się do nich zwracać o pomoc, choć gdybym to uczynił, to na pewno by mi nie odmówili. Uznałem jednak, że ubowiec to zawsze ubowiec i należy się trzymać od nich z daleka. Pojechałem do Opola. Na stacji w barze wziąłem zupę i siadłem przy stoliku, przy którym posilał się chłopak starszy ode mnie o jakieś cztery, pięć lat. Spytał się mnie, gdzie jadę? Odpowiedziałem, że szukam pracy. On mi powiedział, że jakby mi to odpowiadało, to mogę się udać do Gogolina, gdzie są wolne etaty w Dyrekcji Przemysłu Wapienniczego.

Zaszedłem na posterunek

– Propozycja ta wydala mi się interesująca, bo chciałem pracować w biurze lub jakimś magazynie i wsiadłem w pociąg, jadący do Gogolina, odległego od Opola o 26 km. Dotarłem pod wskazany adres po południu, gdy biura były nieczynne. Portier poradził mi, bym zgłosił się następnego dnia. Przypomniałem sobie, że znajomy z Kamieńska pracował w majątku koło Opola. Nie wiedziałem jednak, gdzie się on znajduje. Pamiętałem jego nazwę i na bezczelnego zaszedłem na posterunek milicji w Gogolinie. Dyżurny, który w nim siedział, długo się zastanawiał, po czym odrzekł, że – takiego majątku tu nie ma! – Już zbierałem się do odejścia, gdy nadszedł bardziej rozgarnięty milicjant, który powiedział, ze owszem majątek taki a taki jest, tylko kawałek drogi dalej. Poradził mi, żebym podjechał 4 km do Gorażdży, a z nich przejść jeszcze jakieś 3 km. Jak mi poradził, tak zrobiłem i dotarłem do tego znajomego. Ten ucieszył i gdy mu powiedziałem, co mnie sprowadza, oświadczył, że w dyrekcji, do której się nazajutrz wybierałem ma kolegów. Na drugi dzień jedynego konia, jaki był w tym majątku, znajomy zaprzągł do bryczki i pojechaliśmy do Gogolina. Tam przyjęli mnie bez problemów do pracy i dano mi mieszkanie. Szybko się tam zaaklimatyzowałem. Dyrektorem naczelnym tej instytucji był Melanowski, handlowym Ostrowski, a finansowym chyba, o ile pamiętam, Nosek.

Patriotyczna atmosfera

– Funkcję głównego księgowego pełnił w niej przedwojenny oficer, który utracił nogę w obronie Warszawy. On był bezpośrednim moim przełożonym. Za sprawy płacowe odpowiadał taki Majewski, kapitan Wojska Polskiego. W dyrekcji panowała patriotyczna atmosfera, nikt nie krył swych przekonań, a każde wydarzenie wywoływało odpowiednie komentarze. Cała dyrekcja wyglądała na leżącą na uboczu swoistą „przystań reakcji”. Przez wiele miesięcy pracowało mi się bardzo dobrze. Poznawałem nowych ludzi, okolicę. O działalności podziemia, a także KWP dowiadywałem się z prasy, która bardzo obszernie pisała o walkach z bandytami. Jak pisali o KWP, które było jedną z największych antykomunistycznych organizacji, to coraz bardziej czułem się jak zaszczuty pies. Starałem się oczywiście pilnować, by nikomu nie ujawnić swojej przeszłości, ale było wiadomo, że na dłuższą metę trzymanie języka za zębami było bardzo trudne. W dyrekcji domyślano się, że jestem członkiem organizacji niepodległościowej, który się ukrywa przed UB. Nie wiedzieli tylko jakiej. Jakoś jednak bardzo długo udawało mi się unikać zainteresowania ze strony Urzędu Bezpieczeństwa czy milicji. Sielanka po kilkunastu miesiącach się skończyła. Okazało się, że UB nie zainteresowało się moją osobą, bo miało inną zwierzynę na celowniku. Któregoś dnia w firmie nastąpiły aresztowania.

Twierdza WiN-u

– Szybko się okazało, że dyrekcja stanowiła prawdziwą twierdzę „Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość”. UB nie przeprowadziło jednak w biurze rewizji. U jednej z dwóch sekretarek dyrektor Nosek pozostawił walizkę, którą nogą pchnął w stronę jej biurka. Ta ją przysunęła do siebie i UB nie zwróciło na nią uwagi. Gdy funkcjonariusze wyszli, dopadła mnie w męskiej ubikacji i poprosiła o pomoc. Zajrzałem do tej walizki i na samym wierzchu zobaczyłem trzy wyroki śmierci, podpisane przez jednego z dyrektorów, a pod nimi całą stertę propagandowych broszur. Kazałem sekretarce otworzyć piec, by spalić zawartość walizki. Ta jednak przeraziła się i spytała mnie – a co będzie, jeżeli on wróci? – Ostatecznie spaliliśmy tylko wszystkie druki podwójne i potrójne. Cała walizka niemal poszła z ogniem. Resztę druków i ulotek kazałem sekretarce schować do ubrania, głównie pod bieliznę, a następnie razem z nią opuściłem dyrekcję. Na portierni siedział ubowiec i zapytał – dokąd? – Odpowiedziałem, że na spacer.

Ukrycie dokumentów

– Poszliśmy do majątku, w którym pracował mój kolega. Akurat go nie było, bo pojechał do Gomunic, żeby załatwić sprawy związane z ożenkiem. Mnie dał klucze od mieszkania i prosił, żebym raz w tygodniu przyszedł do niego i podlał kwiaty. Szliśmy z tą sekretarką dość długo, ale dzięki temu zorientowaliśmy się, że nikt nas nie śledzi. Gdy doszliśmy do majątku, porosiłem stróża, by mi dał worek na nawozy sztuczne. Składał się on z dwóch warstw papieru, a w środku miał trzecią smołowaną. Do niego włożyliśmy wszystkie druki, które miała przy sobie moja towarzyszka. Ukryliśmy go w kupie perzu w polach przy drodze wysadzonej akacjami. Zanocowaliśmy w mieszkaniu kolegi i następnego dnia udaliśmy się do Gogolina. Kilka dni obyło się bez żadnych sensacji. Po jakimś czasie UB aresztowało ową sekretarkę. Zacząłem trząść portkami, bo przecież było wiadomo, że jak ją przycisną, to mnie także wsypie. Wypuścili ja po półtora miesiąca. Pytam się jej, jak na tych wczasach było. Ona zaś, że mamy dużo do porozmawiania. Umówiliśmy się z nią „U Leona”. Była to taka całkiem, jak na owe czasy, przyzwoita knajpka, gdzie po pracy można było wpaść na piwo, czy coś gorącego. Ja tam często zachodziłem, żeby zjeść zamiast obiadu kawałek kiełbasy i wypić kufel piwa. Była tam taka kanciapa z boku, w której usiedliśmy.

Pod okiem bezpieki

– Zamówiliśmy dwie golonki i w trakcie jej konsumpcji sekretarka przyznała się, że zwolniono ją tylko dlatego, by obserwowała dwoje innych pracowników, których UB posądzało o przynależność do WiN-u. Zaprzeczyła, by powiedziała UB cokolwiek o mnie. Wierzyłem jej, ale czułem, że jest tylko kwestią czasu, kiedy bezpieka zainteresuje się także moją osobą. Przerażony byłem nie na żarty, bo dwóch dyrektorów, których aresztowano skazano na karę śmierci. Postanowiłem wyprzedzić rozwój wypadków i wykorzystując dobrodziejstwo amnestii ujawnić się.

Procedurę ujawniania Zdzisław Witalewski pamięta po dziś dzień. Już sama wizyta w Urzędzie Bezpieczeństwa w Strzelcach Opolskich stanowiła dostatecznie duże przeżycie. Już na początku rozmowy z funkcjonariuszem bezpieki doszedł do przekonania, że na ujawnienie zdecydował się w ostatnim momencie. Ubowiec pokazał mu donos informujący, że jest ukrywającym się członkiem AK. Gdyby UB aresztowało go przed amnestią, to na jej mocy dostałby co najwyżej łagodniejszy wyrok.

Chcieli, żebym się przyznał

– I tak spędziłem na UB wiele godzin- wspomina. – Ubowiec chciał, żebym koniecznie się przyznał, że brałem udział w zabiciu czterech żołnierzy Armii Czerwonej. Słyszałem owszem o tym zdarzeniu, ale w nim nie brałem udziału. Czterech krasnoarmiejców zrabowało jakiemuś chłopu świnię i wiozło ją na wozie. Patrol KWP ich zatrzymał i wezwał do poddania. Ci odpowiedzieli ogniem, a że byli pijani, to w wymianie strzałów nie mieli szans i zginęli. Ubowiec, który mnie przesłuchiwał, koniecznie chciał , żebym się przyznał do udziału w zastrzeleniu tych bojców, ale ja kategorycznie zaprzeczałem. On zaś podsuwał mi protokół i mówił – podpiszcie. Położył go przede mną na biurku i wyszedł. Zamknął drzwi na klucz. Co jakiś czas zaglądał do mnie i pytał, czy podpisałem. Ostatecznie jednak dał mi spokój.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply