Ciężkie boje z Niemcami

Spodziewaliśmy się, że w miasteczku są Niemcy. Tymczasem zamiast nich spotkałem dziewczęta witające mnie kwiatami oraz mężczyzn, którzy pochwycili mnie gwałtem i zaczęli podrzucać do góry śpiewając: “Jeszcze Polska nie zginęła”.

– Z Ukraińcami próbowaliśmy walczyć kilkakrotnie – wspomina Roman Domański – Pierwszy raz w Hołobach. Zaatakowaliśmy tą miejscowość przede wszystkim dlatego, że chcieliśmy usunąć z niej Niemców. Atak nam jednak nie wyszedł, głównie z winy batalionu „Siwego”, to był najgorszy batalion w całym ugrupowaniu. Musieliśmy się wycofać. Później uderzyliśmy na Ośmigowicze. Nasze rozpoznanie jednak zawiodło. Tam już nie było Ukraińców tylko Ruscy, którzy ich wyparli. Myśmy jednak o tym nie wiedzieli i oberwało się nam od rosyjskich żołnierzy. Ostrzelali nas z moździerzy, a później z broni ręcznej. Byli świetnie wyszkoleni i od razu zorientowaliśmy się, że to nie mogli być Ukraińcy. Nasz dowódca batalionu „Trzaska” został ranny w rękę. Mieliśmy kilku zabitych i 24 rannych. Jak się cofaliśmy, to podpalaliśmy chaty, by pod osłoną dymu wycofywać się. Inaczej bowiem zostalibyśmy wystrzelani przez rosyjskich snajperów. Gdyby na ich miejscu byli członkowie UPA, nie musielibyśmy się niczego obawiać. Jak wcześniej powiedziałam, nie prezentowali oni żadnej wartości bojowej. Mogę tu jako przykład podać incydent z miejscowości Suszy Baba. Mieliśmy w niej ośmioosobową placówką zajmującą pozycję koło wiatraka. Mieściła się ona w nowym domku jeszcze nie do końca wykończonym i znajdującym się przy wiatraku. Byliśmy jednak głodni. Wtedy jeden z naszych Kapral „Liść” zaproponował , byśmy zrobili wyprawę po żywność do ukraińskiej wsi tzw. „bombiożkę”. Znajdowała się ona od nas o 16 km. Dwóch zostało przy wiatraku, a sześciu z nas ruszyło do tej wioski. Zaatakowaliśmy wioskę od strony pola, znienacka. Oddaliśmy kilka strzałów i podpaliliśmy ze dwie strzechy. We wsi wybuchła panika. Nikt nie myślał, żeby odeprzeć nasz atak, tylko wszyscy zaczęli uciekać. Widać było, że do tej ucieczki byli przygotowani. W kilka minut później zobaczyliśmy na ulicy ze dwadzieścia wozów uciekających w popłochu, a przy nich biegnących po obu stronach uzbrojonych w karabiny kilkudziesięciu Ukraińców. Nas zaś było przecież tylko sześciu. Gdyby tylko stawili opór, musielibyśmy uciekać, gdzie pieprz rośnie. Bez problemu odnaleźliśmy w tej wsi spiżarnie pełne produktów.

W obliczu miażdżącej przewagi

Dla pana Romana prawdziwymi przeciwnikami, z którymi dywizja toczyła ciężkie boje byli tylko Niemcy, dysponujący bronią pancerną, lotnictwem i artylerią. Walka z nimi na otwartym terenie w ogóle nie wchodziła w grę. Trzeba było chronić się w lasach i cofać na bagna, gdzie nie mogli wykorzystywać całej swej miażdżącej przewagi. Do dziś dnia pan Roman zapamiętał doskonale odwrót z Lasów Szackich, w trakcie którego przyszło jego oddziałowi prowadzić uporczywe walki.

– Wcześniej długo się broniliśmy – wspomina – Dwa tygodnie wytrzymaliśmy ataki Niemców, wspieranych przez czołgi i 30 „stukasów”, które nas stale bombardowały. Zaczęło brakować nam amunicji i żywności. Niemcy weszli też do lasu i chcieli nas okrążyć. Musieliśmy się cofać w kierunku bagien. Stałem wtedy na wysuniętej czujce i myślałem tylko, by ktoś mnie zmienił. Wreszcie zmiana nadeszła. Udałem się wtedy do obozu, gdzie na polanie ustawiliśmy szałasy. Zaszyłem się w jednym z nich i usiłowałem zasnąć. Spać się jednak nie dało, by komary strasznie cięły. Co naciągnąłem płaszcz na siebie, to zaraz któryś z nich znalazł sobie jakąś dziurkę. W końcu, jak się trochę zdrzemnąłem, od strony czujki rozległa się kanonada. Nasz erkaem, w który była ona uzbrojona walił długimi seriami. Usiłowała ona zatrzymać idącą leśnym duktem kolumnę Niemców i Węgrów. Ta zaskoczona istotnie się zatrzymała i mieliśmy czas poderwać się, uformować tyralierę i rozpocząć kontratak. Niemcy wypchnęli do przodu Węgrów, których widok zmylił jednego z moich kolegów. Gdy zobaczył ich furażerki z dwoma rogami, zaczął krzyczeć – nie strzelać to nasi! – część chłopaków istotnie przestała strzelać i zatrzymała się. Węgrzy to wykorzystali i rzucili się do ucieczki. – Jacy nasi –wrzasnąłem – i ponownie zacząłem strzelać. Wszyscy na nowo poderwali się do ataku. Goniąc Węgrów przez coraz rzadszy las, krzycząc „hurra”, biegnąc dotarliśmy do polany, na której aż roiło się od Węgrów i Niemców.

Na karkach Węgrów

– Nie mogli do nas strzelać, bo wyjechaliśmy na polanę na plecach uciekających Węgrów. Wykorzystaliśmy to kosząc ich i Niemców bezlitośnie. Mój sąsiad erkaemista nie nadążał z wymianą magazynków do Diegtiariewa. Około 200 Niemców i Węgrów zginęło. Wielu zostało rannych. Sporo Węgrów wzięliśmy też do niewoli. Reszta rzuciła się do ucieczki. Gdy weszliśmy tyralierą na polanę, sam wziąłem do niewoli jednego Węgra. Stał za sosną i trząsł się cały ze strachu. Miał podniesione do góry ręce i krzyczał. – Pan Nicht Schissen! Ich bin katolik! – nie zwróciłem nawet na niego uwagi. Bardziej zainteresował mnie plecak zabitego Węgra. Liczyłem, że znajdę w nim coś do zjedzenia. Tak jak inni koledzy byłem głodny. W plecaku znajdowały się jednak tylko papierosy, około stu sztuk. Gdy je wyjąłem, nasza tyraliera natychmiast się rozsypała. Chłopaki otoczyli mnie tłumnie kołem i wyrywali sobie papierosy. Z zaopatrzeniem w nie też było krucho. Porucznik „Bratek” wpadł we wściekłość i chciał szpicrutą zmusić nas do ponownego utworzenia tyraliery i kontynuowania pościgu. W jego trakcie udało nam się zdobyć nawet tabory. Następnie torami linii wąskotorowej udało się nam dotrzeć do reszty zgrupowania. Koledzy „maruderzy”, którzy eskortowali tabory ogołocili je jednak z wszystkich konserw. Gdy jedna z furmanek dotarła do naszego plutonu, były na nim tylko worki ze zbożem i grochem, który by zjeść trzeba było wcześniej ugotować, a także cztery moździerze i skrzynki z amunicją. Chcąc nie chcąc zabrałem się za gotowanie tego grochu w menażce nad ogniskiem. Nagle słyszę okrzyk – samolot. Zgodnie z wszelkimi zasadami zgasiłem natychmiast ognisko. Okazało się jednak, że to nie samolot, tylko jeden z kolegów wołał do drugiego mającego taki pseudonim. Wpadłem we wściekłość, ale niesłusznie. Za chwilę istotnie nadleciały niemieckie samoloty i zaczęło się bombardowanie. Wcześniej krążyła nad nami tzw. „rama”, czyli niemiecki dwukadłubowy samolot zwiadowczy, śladem którego przyleciały „stukasy”. Rano obejrzeliśmy sąsiedztwo naszego stacjonowania. Wszędzie znajdowały się leje po bombach, a my nie mieliśmy nawet rannego…

Wytyczanie odwrotu

W składzie pododdziałów 27 Dywizji Piechoty AK Roman Domański walczył nie tylko na Wołyniu, ale także na Lubelszczyźnie. Wcześniej uczestniczył w patrolu, który wytyczał trasę wycofania się części pododdziałów dywizji przez Bug między Brześciem a Małorytą z Wołynia, przez Polesie na Lubelszczyznę.

– W patrolu mieli uczestniczyć najlepsi. – mówi Roman Domański – Mieliśmy dokładnie wytyczyć trasę przemarszu całego zgrupowania. Trzy drużyny wydelegowały do niego swoich przedstawicieli, dowodził nim porucznik „Bratek.” Ja także brałem w nim udział. Szliśmy ostrożnie z mapą i łącznością. Mieliśmy kontakt z partyzantką radziecką. W jej bazie odpoczywaliśmy w dzień, by w nocy przejść przez tory Brześć-Kowel i równoległą do nich trasę samochodową. Za dnia było to niemożliwe, bo obie te arterie strzegła linia obronna złożona z bunkrów. Trzeba było przemknąć się obok nich w ciemnościach i niepostrzeżenie. Bez jednego wystrzału udało się nam dojść do Bugu rozpoznać przeprawy i zaszyć się w zaroślach. Kilku z nas wróciło, żeby poinformować przełożonych, że droga jest wolna, a my czekaliśmy na resztę kolegów. Po ich nadciągnięciu bardzo szybko przekroczyliśmy Bug w trzech miejscach, wkraczając na Lubelszczyznę. Na drugi dzień mieliśmy już pierwszą potyczkę z Niemcami. Po sforsowaniu Bugu zatrzymaliśmy się w lesie, żeby wysuszyć ubrania i odpocząć po forsownym marszu, a z każdej drużyny do pobliskiej wioski poszedł jeden przedstawiciel, by kupić dla wszystkich coś do zjedzenia. Ledwie poszli, a we wsi rozległy się strzały. Żandarmeria niemiecka przybyła do wsi i nasi chłopcy przywitali ją ogniem. Dwóch z nich jednak poległo. Musieliśmy ich pochować i nocą przebijać się w kierunku Lubartowa. Niemcy próbowali wziąć nas w okrążenie. Dotarliśmy do Głębokiego nad jeziorami, gdzie założyliśmy bazę.

Incydent w Sernikach

Gdy pododdziały dywizji wypoczywały i liczyły rany po walkach na Wołyniu, Roman Domański brał udział w patrolach sprawdzających, czy w okolicy Niemcy nie gromadzą sił i nie szykują im jakiejś niespodzianki. Po jednym z nich musiał stanąć do karnego raportu. W wyniku niespodziewanych działań podjętych w samoobronie Niemcy spacyfikowali wieś Serniki nad Wieprzem koło Lubartowa. Był to efekt nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.

– Wyjechaliśmy furmanką z Głębokiego, przejeżdżając przez kolejne miejscowości położone wzdłuż Wieprza. – wspomina ten incydent Roman Domański – Gdzieś koło południa dojechaliśmy do Sernik miejscowości leżącej nad samym Wieprzem, tuż obok Lubartowa. Był w niej most w budowie, w połowie ukończony. Wysłałem na niego dwóch ludzi, żeby od strony Lubartowa nikt nas nie zaskoczył, a sam wstąpiłem do sklepu, żeby sobie coś kupić. Ledwie zdążyłem rozejrzeć się po półkach, gdy na moście rozległy się strzały. Wyskoczyłem natychmiast, przed mostem stała dwukółka, a na nim leżał umundurowany Niemiec, stał jakiś cywil w otoczeniu naszych chłopaków. Jak się okazało, z Lubartowa dwukółką przyjechał gebutkomisar z inżynierem od budowy mostów. Moi chłopcy będący w cywilu, ale z pistoletami maszynowymi w ręku krzyknęli na ich widok „hende hoch”. Niemiec nie tylko nie usłuchał, ale wyciągnął z kabury pistolet. Gdy „Kobza” przystawił mu do boku pistolet maszynowy, nie tylko się nie przestraszył, ale usiłował mu go wyrwać. „Kobza” nie miał wyjścia i pociągnął za spust. Niemiec dostał serię w pierś i padł na miejscu. Podałem rękę cywilowi, który przyjechał z nim i nie słuchając jego tłumaczeń zarządziłem odwrót. Wiedziałem, że sprawa jest paskudna i dostaniemy po uszach. Niemcy w takich sytuacjach pacyfikowali w odwecie całe miejscowości. Po powrocie stanęliśmy do karnego raportu. Dowódca po wysłuchaniu naszej relacji uznał, że nie mieliśmy wyjścia i postąpiliśmy stosownie do sytuacji. Na wojnie takich zdarzeń nie da się niestety uniknąć… Rządzi się ona swoimi prawami.

Tu mówi Londyn

W Głębokim pododdziały dywizji długo nie zagościły. Niemcy czyszcząc przyfrontowe zaplecze, otoczyli je i musiały przedostać się one do Lasów Parczewskich.

– Po drodze spotkaliśmy oddział Armii Ludowej, który przyjął nas bardzo gościnnie. – wspomina Roman Domański. – W Lasach Parczewskich czekaliśmy na przyjście Niemców. Wiadomo było, że tak dużego zgrupowania partyzanckiego nie pozostawią w spokoju. Okopywaliśmy się na skraju lasu, przygotowując do odparcia ataku. Ja miałem wówczas krótkofalówkę ze zrzutów. Prowadziłem nasłuch wszelkich komunikatów i podawałem żołnierzom do wiadomości, żeby wiedzieli, co się dzieje. Gdy Niemcy zacieśnili pierścień okrążenia wokół nas, w pewnym momencie złapałem Londyn, spiker radia który informował „już trzeci dzień krwawi w Lasach Parczewskich 27 Dywizja Piechoty AK.” Z tamtejszego kotła udało nam się jednak wymknąć nocą bez walki. Ruszyliśmy ponownie w kierunku Lubartowa. Gdy zbliżyliśmy się do niego, ja jako tzw. „szperacz” – zwiadowca wkraczałem do niego jako jeden z pierwszych. Szedłem chodnikiem po jednej stronie ulicy, a kolega po drugiej. Spodziewaliśmy się, że w miasteczku są Niemcy. Tymczasem zamiast nich spotkałem dziewczęta witając mnie kwiatami i mężczyzn, którzy pochwycili mnie gwałtem i zaczęli podrzucać mnie do góry i śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Udało mi się jakoś opanować ten wybuch euforii. Bukiet kwiatów położyłem na murku, wziąłem sobie z niego tylko jeden kwiat, ścisnąłem mocniej karabin i dalej kontynuowaliśmy rekonesans. Doszliśmy do dworca. Rozejrzałem się, zobaczyłem wejście do kasy, wieżę ciśnień i park przed dworcem. Nagle z boku wyjechała furmanka z Niemcami. Jak nas zobaczyli, gwałtownie zawrócili. Nie zdążyliśmy nawet wystrzelić, tak szybko uciekli. Dotarł wtedy do nas z resztą kompanii por. „Borsuk”. Z drugiej strony pojawił się zaś jadący na koniu – pięknie się prezentujący – niemiecki oficer.

Walki w Lubartowie

„Chciałem go „zdjąć”, ale „Borsuk” odchylił mnie i powiedział, że on będzie strzelał. Położył na moim ramieniu pistolet maszynowy i wycelował. Ja się poruszyłem i „Borsuk” nie trafił. Niemcowi udało się uciec. Były to jedyne strzały podczas zajmowania przez nas Lubartowa. Jego mieszkańcy urządzili dla nas w szkole, w której był punkt zborny, wielkie przyjęcie. Stoły uginały się od jedzenia i wszelkich smakołyków. Chłopakom oczy wychodziły dosłownie na wierzch. Po raz pierwszy od kilku miesięcy pobytu w lesie widzieli jakieś konkretne jedzenie. Spędziliśmy w tej szkole kilka miłych godzin. W pewnym momencie został jednak ogłoszony alarm i rozkaz wymarszu. Okazało się, że na rampę kolejową przyjechał transport niemiecki i zaczął się wyładowywać. Najkrótsza droga wiodła przez cmentarz. Bramą weszliśmy bez przeszkód. Od strony rampy był płot ze sztachet. Musieliśmy je wywalać kolbami. Wydostaliśmy się na kartoflisko, ale na szosę nie zdołaliśmy wyjść. Szwab bardzo celnie blokował ją ogniem karabinu maszynowego. Nagle zjawił się obok nas porucznik „Bratek” i wykrzyknął – chłopaki, kto na ochotnika zlikwiduje to gniazdo. – Ja już nie czekałem aż ktoś się zgłosi, tylko jedynym szusem przeskoczyłem szosę i zacząłem się czołgać. Po kilkudziesięciu metrach przycupnąłem i zacząłem się rozglądać, skąd Niemiec prowadzi ostrzał. Pruł seriami z zagłębienia ukryty za murkiem przy budce szlabanowej. Tyłek mu tylko wystawał. Strzeliłem z karabinu, błysnęło tylko na murku i Niemiec walił dalej. Wycelowałem niżej i Niemiec umilkł. Wtedy poderwał się cały batalion, a Niemcy zaczęli się wycofywać i szybko odjechali. Z Lubartowa poszliśmy do Kozłówki, gdzie w majątku Zamojskich nieco odpoczęliśmy, a nawet zaczynaliśmy się nudzić. Nie wiedzieliśmy, co dalej będzie. Niektórzy sądzili, że pomaszerujemy na pomoc Warszawie. Rzeczywistość jednak okazała się inna.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply